Witam. Wczoraj o godz. 11:10 z kumplem mieliśmy przykrą sytuację na drodze - kolizja. Postaram się opowiedzieć historię po krótce, ponieważ jestem ciekaw waszego zdania, kto powinien uchodzić za winnego i poszkodowanego. Wyjeżdżaliśmy z terenu zabudowanego, przed nami jechała pani czerwonym fiatem punto na śląskich tablicach. Możecie powiedzieć - wiadomo, przecież każdy samochód porusza się po drodze. Tylko jest jedna różnica: ta pani poruszała się po drodze ze światłami awaryjnymi. Puszczaliśmy jej światła długie, oraz kilka razy klakson, niestety pani ta nie zareagowała (widocznie nie patrzyła w lusterka, bądź nie słyszała klaksonu). Wjechaliśmy na obwodnicę. Niestety nie było możliwości wyminięcia tego samochodu, więc musieliśmy jechać cały czas za nim. Dodam jeszcze, że przez kolejne 15 min. pani przed nami jechała ze światłami awaryjnymi.
i.... dojechaliśmy na skrzyżowanie równorzędne. Zaręczam, że kolega zachował bezpieczny odstęp oraz jechał zgodnie z przepisami. Czerwony fiat punto zasygnalizował zamiar skrętu w lewo na skrzyżowaniu, chociaż było ciężko zauważyc kierunkowskaz migający razem ze światłami awaryjnymi, to ja jako świadek dokładnie je widziałem. Pani ta wjechała na środek skrzyżowania i od tego się zaczęło. Kumpel twierdzi, że w pewnym momencie nie zauważył "wyrastającego" przed nim samochodu, dał gwałtownie po hamulcu, próbował odbijać w prawo-niestety koła się zablokowały (brak ABS'u) i nic nie dało się zrobić. Tym oto sposobem wjechaliśmy jej w tyłek. W momencie uderzenia prędkość samochodu kumpla miała ok. 15-20 km/h. Na szczęście przy takiej prędkości nikomu nic się nie stało. Kumpel wyładował emocje w momencie uderzenia, ja wyskoczyłem opieprzyć babkę, dlaczego jeździ na awaryjnych. Pani ta zestresowana nie wiedziała dokładnie co powiedzieć. Po chwili usunęliśmy samochody z jezdni, żeby nie tamować ruchu na skrzyżowaniu. Pani twierdziła pod wpływem szoku, że jej samochód dalej nie pojedzie i nie może usunąć samochodu z jezdni, więc zrobiłem to za nią.
Kumpel próbował do tej pani humanitarnie podchodzić i to był chyba jego błąd. Powiedziałem, że w takiej sytuacji nie trzeba dzwonić po policję i żeby spróbował się z nią dogadać, wypisując oświadczenie itp. Nie usłuchał mnie. Zadzwonił po policję. Po 10 min. przyjechał radiowóz. Policjant orzekł winę kumplowi, twierdząc iż nie zachował bezpiecznego odstępu i w momencie hamowania dwoma kołami znajdował się na linii ciągłej i UWAGA: przez farbę ciągłej mógł stracić przyczepność kół. Powiedział, dlaczego nie użyliśmy hamulcu ręcznego - ale powiedzmy sobie szczerze: kto w takiej chwili o tym by pomyślał? Kolega nie wiedział co powiedzieć, powtarzam cały czas zachowywał się w sposób humanitarny i spokojny. Przyjął karę 500 zł mandatu i 6 punktów karnych. W tym momencie pani podniosła się duchowo i zaczęła się o dziwo uśmiechać. Powiedziałem, że ta pani jechała na światłach awaryjnych, a jak wiadomo światła awaryjne oznaczają awarię i nie można się poruszać po drodze. Pan mundurowy lekko burknął:a ma pan świadków, zrobił pan zdjęcie? Powiedziałem, że widziałem światła awaryjne u pani, w dodatku poruszała się w nich po drodze przez 15 min. nie reagując na nasze oznaki. Mówiłem, że przypadkowi ludzie na ulicy mogli to widzieć, oraz samochody poruszające się za nami. Usłyszałem - nie ma dowodu. Pani nie dostała mandatu,a a z tego co wiem, jazda na światłach awaryjnych jest karana. W tym momencie nie było żadnej sprawiedliwości. Po godzinie przyjechała laweta. Dobrze, że kumpel miał ubezpieczenie-autokasko. Ale mniejsza już o to. Wieczorem, kiedy kumpel już otrzeźwiał poszliśmy sobie na piwko i zaczęliśmy wszystko analizować po kolei. Wysnułem nową teorię: pani mógł zgasnąć samochód na środku skrzyżowania, a światła awaryjne jak powszechnie wiadomo - działają bez zapłonu. Mój kumpel twierdzi, że "zahipnotyzował" się światłami awaryjnymi i w pewnym momencie nie zauwazył "wyrastającego" przed nim samochodu. Dodam jeszcze tyle, że było upalnie, więc tutaj dodatkowy wpływ mogła mieć pogoda. Teraz kolega się zastanawia, czy nie oddać sprawy do sądu. Mówił, że wtedy zachowywał się humanitarnie, bo myślał, że jest jakieś rozsądne wyjście z tej sytuacji, ale gdyby cofnął czas, to zaczął by krzyczeć i tak długo się denerwować, dopóki sprawiedliwości stałaby się zadość.
Co wy o tym myślicie? Kto waszym zdaniem jest sprawcą, a kto poszkodowanym? Czy można poruszać się po drodze mając włączone światła awaryjne? Czy ta pani mogła zastosować tzw. chwyt psychologiczny? Pamiętam, jak pani stwierdziła, że jesteśmy mądrzy, ponieważ ona jest jedna, a nas wtedy było trzech. Przepraszam, że się tak rozpisałem, ale mam nadzieję, że wypowiecie się na temat tej sytuacji.
gdyby teraz była możliwość, to kumpel nie dzwoniłby na policję, tylko próbowałby dogadać się z panią...