Starałem się całością nie stresować bo wiem, że potrafię jeździć i żadnych większych błędów nie popełniam. Ot, czasem nie zjadę przy skręcaniu na możliwy skrajny prawy pas lub przekroczę prędkość o kilka kilometrów. Ale takie babole jak przejazd na czerwonym, wymuszenie czy nieustąpienie pierwszeństwa mi się nie zdarzają).
Termin miałem na piątek 13-ego. I tak jak w przesądy nie wierzę, to ta data chyba kompletnie mnie złamała.
Egzamin na godzinę 10:00, byłem na miejscu o 9:40. Ładna pogoda, więc idę na zewnątrz, a obok mnie czeka już parę osób. Widzę, jak jeden chłopak wyjeżdża o 9:50, wraca o 10:25 i zdaje, to samo dwie inne osoby. Przy czym w tym samym czasie taka sama ilość osób nie zdała na samym placu.
Myślę więc sobie... "Obsługa to żaden problem, łuk na lusterko, więc bez stresu... A górka to przecież dziesiątki razy była ćwiczona."
Wywołał mnie Pan... no właśnie, nie mogę się odczytać i nie pamiętam, o 10:30 bodajże. Zaprasza do Lki, wsiadamy. Pyta, czy znam zasady egzaminowania, ja mówię, że "raczej tak". I tutaj zaczął się już delikatny stres...
Podjechaliśmy pod łuk i egzaminator oświadcza, że wylosowałem "poziom oleju w silniku oraz kierunkowskazy". Pierwsze co jednak zrobiłem to zapytałem, czy auta, które są w WORDzie wyposażone w światła do jazdy dziennej muszą mieć włączone światła mijania (bo o tym kompletnie nie wiedziałem, w OSK ani razu nikt nic o tym nie powiedział). Dostałem neutralną odpowiedź, że muszę sam znać przepisy.
Maskę facet otworzył mi sam, podchodzę więc do niej, otwieram i wskazuję miejsce, w którym znajduje się olej i czym go się mierzy. No i co? No i popełniłem błąd, z którego chyba do końca życia będę się śmiał i płakał jednocześnie.
Wyjąłem miernik, odkręciłem "korek" w miejscu do którego wlewamy olej i mówię, że wkładamy miarkę w tamto miejsce... Oczywiście potem kierunki, siadam, przygotowuję się i słyszę "zadanie wykonane błędnie, proszę powtórzyć wszystko od nowa". No to jazda, myślę co źle zrobiłem.
I tutaj pełen szacunek do egzaminatora. Dał mi jasno do zrozumienia, że coś pochrzaniłem z tym miernikiem. I potem myślę sobie "ale ja jestem idiotą..." i już prawidłowo powiedziałem, że poziom oleju mierzy się wyjmując miernik, czyszcząc go, wkładając z powrotem i wyjmując jeszcze raz. Po prostu SZKODA SŁÓW. W tym momencie coś do mnie trafiło, że to nie jest mój dzień. Rzecz, którą mam w małym palcu lewej stopy tak mi się zamieszała, że obsługę w pierwszej próbie miałem niezaliczoną.
Na szczęście łuk bez problemów, więc jedziemy pod górkę.
Jadę i egzaminator sam wyhamował mi auto, uprzedził mnie. Chyba był delikatnie zażenowany tym, co przed chwilą odwaliłem. No ale cóż...
Pierwsza próba - samochód zgasł. W ogóle nie ogarnąłem sprzęgła, gazu z tego wszystkiego zapomniałem dodać. Próba powtórzona.
Za drugim razem... dodałem gazu do 2,500 obrotów, opuszczam hamulec i delikatnie sprzęgło. Samochód trochę się cofnał, ale ruszył. I co słyszę? PIKANIE i hamowanie przez faceta siedzącego po prawej.
Okazało się, że oprócz cofnięcia nie ściągnąłem do końca ręcznego. Był na ostatnim "guziczku". Moja ogromna głupota - nie spojrzałem na deskę i wyraźny czerwony znaczek o hamulcu awaryjnym. Po prostu szkoda słów

Nie mogłem nawet wyjechać na miasto. Wtedy czułbym się w jakikolwiek sposób usprawiedliwiony, gdybym oblał na czymś poważniejszym. Ale żeby na górce? Nie wiem, co się stało. Podszedłem do egzaminu na luzie - "jak zdam, to super. A jak nie, to zdam za kolejnym." Niestety to nie pomogło. Po egzaminie przeżyłem jeden z największych zdołowań w swoim życiu, byłem sobą ogromnie zawiedziony i wyrzuty będę miał jeszcze przez długi czas.
Drugie podejście na szczęście mam już 21, w sobotę o godzinie 12:50. Mam nadzieję wyjechać z tego cholernego placu i ruszyć pod tą górkę.
Dla wszystkich zdających. Patrzcie na deskę rozdzielczą! Pomyślcie dwa razy zanim zrobicie cokolwiek na placu! Nie zróbcie takiego durnego błędu jak ja...