Jak dobrze mieć to już za sobą.

Egzamin miałam dziś na 12, zero stresu, jazda tuż przed egzaminem szła mi bardzo dobrze i byłam pewna swoich umiejętności, więc podeszłam do sprawy wyjątkowo spokojnie. Moje nazwisko podświetliło się na zielono o 12:25, (w międzyczasie widziałam wyjeżdżającego pana A.R., więc odetchnęłam z ulgą) 20 minut później wywołano mnie na plac - no to idę! "Pani S.?", spytał sympatyczny starszy pan. "Tak, tak". "Zapraszam".
Iii... zaczęliśmy.
Komputer wylosował mi płyn do spryskiwaczy i światła hamowania. Odblokowuję pod kierownicą pokrywę silnika, wysiadam, już chcę podnieść maskę, ale miły pan mnie wyręczył, a gdy wyjaśniłam co i jak, również ją zamknął. Następnie, zanim zdążyłam zapytać egzaminatora, czy mógłby sprawdzić działanie trzech świateł czerwonych, on już stał z tyłu i gdy dotknęłam hamulca, powiedział, że działają. No to super.

Prosta część z głowy, pora na łuk, który - jak na złość - dziś na jazdach, po raz pierwszy od dawna, nie wyszedł książkowo (nie zmieściłam się w kopercie z tyłu). Fotel, zagłówek, lusterka, pasy, upewnienie o możliwości jazdy, światła mijania - i brum! Do przodu powoli, spokojnie, zatrzymanie w kopercie - ok, wsteczny! - jadę, jadę, nie bardzo wiem, której linii się trzymać (oprócz żółtej była namalowana też jakaś inna), ale daję radę. Głowa oczywiście do tyłu, jadę już na wciśniętym sprzęgle, hamuję, rozglądam się jeszcze, zaciągam ręczny i słyszę... "niestety". To samo, co z instruktorem, przód "wisiał" nad linią ograniczającą kopertę. Wtedy uświadomiłam sobie, że jeśli znowu coś będzie nie tak, to leżę. No nic, druga próba. Do przodu jeszcze spokojniej, potem na wsteczny, wolniutko na półsprzęgle, jak najbliżej tylnego pachołka, ale bez przesady. Luz, ręczny, trochę nadziei... "ma pani szczęście, kwestia centymetrów!". Oj tam, oj tam, ważne, że zaliczone, pora na górkę i miasto. Przesiadam się na fotel pasażera, sięgam po pas... "proszę nie zapinać". No dobra.
Czas na górkę, która zawsze udawała się idealnie, a tym razem... było tak samo.

Pora na miasto!
Wyjazd w WORD-u w prawo, nastawiłam się na długie czekanie z nadzieją, że przy ruszeniu auto nie zgaśnie, a tu miły kierowca dostawczaka mrugnął mi światłami. Informuję egzaminatora (wcześniej powiedział, że tak mam się zachować w tego typu sytuacjach) i bez wahania ruszam. Oczywiście jedziemy prosto, na pierwszym skrzyżowaniu w lewo (Mikołajczyka?), tam ominęłam zaparkowane auta, następnie skręt w prawo na warunkowej, długo długo prosto, następnie obok ronda w prawo i tu pierwszy manewr do zaprezentowania - zawracamy na skrzyżowaniu. Przepuściłam kogo miałam przepuścić i zawracam - po szybkim rozważeniu "za" i "przeciw" postanowiłam na lewy pas, żeby nie ryzykować zahaczenia o linię ciągłą. Egzaminator nic nie powiedział, ale czułam, że nie był do końca zadowolony - no trudno. Nie przejmowałam się zanadto do momentu aż odebrał telefon od (chyba) innego egzaminatora i powiedział do niego "no, ja zaraz tu kończę, więc się zamienimy". Bo jak to, zaraz? Przecież to dopiero początek! Tak mnie to zestresowało, że starałam się jechać bardziej czujnie i nie zauważyłam, że zwalniam. "Wie pani, że oceniam też dynamikę jazdy?". "Tak jest!" No to wio, prawie pięćdziesiątką.
Na rondzie w prawo, znowu zawracamy na skrzyżowaniu (Sosnkowskiego, mniej więcej koło Reala, tam gdzie jest wjazd z Wodociągowej). Tu już nie było żadnych nieprzekraczalnych linii w pobliżu, więc spokojnie, wzorcowo na prawy pas.
Później miałam zaparkować prostopadle z lewej (na Grota Roweckiego), wyjazd z zawracaniem, znowu przez rondo na Sosnkowskiego (koło politechniki). Po skręcie w prawo na Pużaka (strzałka warunkowa) musiałam zjechać z pasa zanikającego - kierunek, lusterko, ramię, mówię, że kierowca za mną mi ustępuje, myk na lewy pas. "Proszę pani, on pani nie ustępował". Cholera, wymusiłam? "Pani tu miała pierwszeństwo". No nie powiedziałabym, jeździłam tą drogą wielokrotnie, zawsze w ten sam sposób, ale nic nie mówię, jadę dalej.
Skręt w strefę przy Castoramie, następnie (kolejności nie pamiętam) Witosa (#kierowca-rajdowca, wyprzedziłam autobus), zawracanie w bramie po lewej stronie na Wiejskiej, wjazd do strefy 30 koło Netto, hamowanie do zatrzymania na drodze między strefami, masa skrzyżowań równorzędnych, duże skrzyżowanie "dolne" koło McDonald's.
W okolicach Wiejskiej-Pużaka - zwlekałam z wyjechaniem na główną, co oczywiście nie uszło uwadze egzaminatora. "Czeka pani aż będzie całkiem puściusieńko? To jak ja mam ocenić czy będzie pani potrafiła wyczuć prędkość i odległość podczas wyprze..." (tu ruszyłam bardzo sprawnie, bo akurat było "puściusieńko").
Znowu skręt z Pużaka na Wiejską w lewo, znów sprawnie ominęłam podwójną ciągłą. "Proszę na światłach skręcić w lewo". Deal, no to jadę... Ale hej, jak to? Przecież jeżdżę z 15 minut (na tablicy rozdzielczej nie było zegara, chyba specjalnie), no oblałam jak nic! (W myślach wyliczam swoje ewentualne przewinienia.) "Zaraz skręci pani w prawo do WORD-u". Skręcam, szlaban podniesiony, parkuję przy rondzie, jak nakazał pan egzaminator, luz, ręczny, stop, zerkam nieśmiało na arkusz przebiegu egzaminu (jak się okazało, jeździłam równo 35 minut), a tam podpis, pieczątka i duże kółeczko, w którym pewnie jest mój wynik, akurat zakryty przez egzaminatora palcem. Czekam jak na wyrok... "Proszę pani, na mieście popełniła pani jeden błąd, zbyt długo zwlekała pani z wjazdem na skrzyżowanie, jest to błąd przejazdu przez skrzyżowanie oznakowane znakami ustalającymi pierwszeństwo przejazdu. Wynik oczywiście pozytywny."

Kamień z serca! Podziękowałam panu egzaminatorowi pewnie z 3 razy, zabieram karteczkę, wysiadam i biegnę do taty, który już czekał przy ogrodzeniu, uważałam przy tym żeby przypadkiem z tej radości nie wbiec innym L-kom egzaminacyjnym przed maskę.
Zdałam za pierwszym razem u pana M. Pustuły - nie przypominam sobie, żeby jego nazwisko pojawiło się w żadnej z licznych relacji, które przeczytałam/usłyszałam, więc nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać, ale naprawdę dobrze jeździło mi się z tym egzaminatorem. Nie mówił nic oprócz wydawania poleceń i sporadycznych komentarzy, które przytoczyłam, ale dzięki temu mogłam stuprocentowo skupić się na prawidłowym wykonaniu zadań. Gdyby chciał, pewnie znalazłby sposób, żeby mnie oblać, bo jednak ciężko żeby po tych 30h (u mnie 36) jeździć jak zawodowy kierowca, ale tego nie zrobił, a i ja byłam ze swoich wyczynów za kierownicą na egzaminie naprawdę zadowolona.
I w tym miejscu chciałabym polecić najlepszą szkołę jazdy Dakar i instruktorów, którzy (najwyraźniej) świetnie mnie przygotowali - pana Krzysztofa K. (z którym wyjeździłam wszystkie godziny z kursu) i panią Tatianę. W porównaniu z ich sposobem oceniania, egzaminator był wyjątkowo wyrozumiały.

Wszystkim przygotowującym się do egzaminu zalecam zmianę instruktora przynajmniej na te 2 czy 4h żeby zobaczyć swoją reakcję na polecenia innej osoby, nieco inne trasy i sposoby wykonania manewrów. I tak oto osoba wyjątkowo nieuzdolniona motoryzacyjnie, której do połowy kursu szło zwyczajnie źle, zrobiła mega postępy i zdała za pierwszym razem. Tej radości nie da się opisać!
