23.09.2010 (czwartek) godz. 12:00
Ośrodek: WORD Radarowa
Podejście: 4
Wynik egzaminu: Pozytywny
Zaczęłam robić prawo jazdy w liceum w 1998 roku w ramach prezentu na 18stkę, jeszcze we Wrocławiu

Jeździłam fatalnie, jeszcze na starych fiatach uno, uważałam się za króla szos, jak większość ludzi w tym wieku, do egzaminu podchodziłam kilka razy i machnęłam na to ręką w końcu, bo matura, studia i inne rzeczy. Gdzieś jednak mnie tam w środku kuło, że tego prawka nie mam no i podjęłam ponad rok remu decyzję, że wracamy do tematu.
Moja walka z prawem jazdy na nowo zaczęła się w lutym 2009 (nowy kurs, nowe zasady), więc naprawdę długo to wszystko trwało. Zanim podeszłam do egzaminu wyjeździłam jakieś chore ilości godzin w szkole jazdy ("Imola" z Panem Markiem - oj polecam, rewelacja!!!), chcąc czuć się pewnie. Mój instruktor uważał, że przesadzam, ale chciałam podejść do egzaminu idealnie przygotowana i pewna swojego. Zdawałam zawsze na Radarowej - pierwszy egzamin miałam ponad rok temu - koło czerwca/lipca. Poszedł mi nieźle, plac idealnie, wyjazd na Hynka perfect, wszystkie parkowania bez poprawki, ale jak już wracaliśmy do ośrodka, jakiś samochód zajechał mi drogę. Nie zareagowałam odpowiednio szybko i egzaminator, miły starszy pan, wcisnął hamulec, po czym z przykrością powiedział, że niestety nie, miłego następnego razu, ale jestem na dobrej drodze. Jak się miało okazać dość długiej

Było mi przykro, ale pomyślałam sobie, że pierwsze koty za płoty i ze za następnym razem się uda. Egzaminator mówił, że jeżdżę dobrze i sam mówił, że rozumie, ze błąd to wynik stresu, wiec mimo porażki wracałam z egzaminu zadowolona. Ale już następne egzaminy pokazały mi, co dokładnie ludzie mieli na myśli przeklinając egzaminatorów. Na drugim egzaminie w środku lata, człowiek który mnie egzaminował, facet w średnim wieku, straszliwie niesympatyczny już na starcie, przez wszystkie moje manewry na placu i połowę jazdy po mieście rozmawiał przez komórkę, klnąc jak szewc, dalej gadając co chwilę wyrywał mi kierownicę, żeby omijać dziury, dodawał za mnie gazu i ogólnie zachowywał się tak, że jechałam mokra ze strachu. Żałuję bardzo, że tego egzaminu nie zaskarżyłam, że względu na jego zachowanie. Oblałam niestety ponownie. I już pisze na czym. Jechałam na wprost przez skrzyżowanie z sygnalizacją świetlną. Byłam pierwszym samochodem, za mną stała kolejka aut do przejechania. Miałam wjechać w dwupasmową ulicę, gdzie tuż za skrzyżowaniem był przystanek autobusowy z zatoczką. Autobus tuż przed moją zmianą światła na zielony skręcił w prawo na przystanek i tak niefortunnie na nim stanął, że zablokował pas, w który miałam wjechać. Praktycznie stanął w poprzek, uniemożliwiając jazdę tą ulicą. Efektem czego, kiedy przejeżdżałam przez skrzyżowanie, uświadomiłam sobie, że nie mam gdzie wjechać za bardzo, żeby ze skrzyżowania zjechać, bo przede mną na skos stał autobus. Pasa zmienić nie mogłam, bo w tamtą stronę był tylko jeden i jedynym sensownym ruchem było skręcenie w lewo. Część samochodów zaczęła mnie wymijać i jechać po chodniku, część się wkurzyła i pojechała w lewo, cześć aut w naprzeciwka też zjechała na chodnik, aby inni mogli ominąć autobus, wszyscy zaczęli trąbić i było strasznie wesoło. Autobus miał to gdzieś i stał, a ja spanikowana nie wiedziałam co zrobić. No i mnie przesadził niestety, wrzeszcząc na mnie tak, że niemal byłam szczęśliwa z faktu, że już jest po. Sytuacja nieciekawa, nikomu nie życzę na egzaminie. No ale mówię sobie, damy radę i w październiku 2009 miałam trzeci egzamin, który oblałam... na placu. Jestem osobą niewysoką, więc nie odwracam się spektakularnie w tył, robiąc łuk, pan egzaminator uznał, że odwracałam się "za mało" i mimo że łuk zrobiony był perfekcyjnie, oblał mnie za.... brak widocznego odwracania się do tyłu. Kłóciłam się z nim przez pół godziny, tym bardziej zirytowana, że na litość boską, wszyscy zawsze mój łuk uznawali i nie marudzili. Darliśmy się na siebie, w całość został włączony kierownik ośrodka, nie pomogło. Manewr był wykonany dobrze! Pan egzaminator, młody człowiek, odrzekł, że się mogę odwoływać i tyle. Nawet nie chciał ze mną pojechać na miasto, chociaż miałam do tego prawo. Nie i koniec. Mam wrażenie, że to był jeden z jego pierwszych egzaminów, dlatego się tak przyczepiał

Po tym przeżyciu stwierdziłam, że mam dość i zrobiłam sobie niemal roczną przerwę. Miałam wszystkiego dość, byłam zirytowana, miałam wrażenie, że tego się po prostu nie da zdać. W lecie w końcu mój mężczyzna namówił mnie, żeby jednak podejść i to załatwić. Znowu spotkałam się z panem instruktorem i twardo wyjechałam ponad 50 godzin przed kolejnym podejściem, żeby znowu wszystko wyszlifować. Zdałam ponownie teorię i z niemiłą świadomością, że czeka mnie jeszcze 4 miliony podejść, wyznaczyłam sobie następny egzamin praktyczny. Idąc na niego miałam zapisany w notesie adres WORDu w Łomży, gdzie chciałam przenieść papiery, nastawiona byłam, że znowu mnie obleją i w sumie humor miałam nieco wisielczy.
A tu - niespodzianka

Czekając na wywołanie, widziałam, że większość ludzi wyjeżdżała na miasto, co było dużą odmianą (większość moich współtowarzyszy niedoli poprzednimi razami oblewała na placu). Co więcej kilka osób przy mnie przyjechało z miasta i z uśmiechem wysiadło z auta, zdali! Więc myślę sobie, jakaś zmiana na tej Radarowej, bo poprzednio całe to oczekiwanie na egzamin przypominało stypę. Trafiłam na miłego egzaminatora, starszego pana, który wyjaśniał mi wszystko bardzo spokojnie. Starał się nawet mnie uspokoić, żebym się nie denerwowała. Posprawdzaliśmy światła mijania, płyn spryskiwaczy. Ja się trzęsę nieprawdopodobnie, a egzaminator mi mówi, żeby się nie denerwowała, bo on sam się denerwuje

Był naprawdę bardzo sympatyczny. Wyjechaliśmy na miasto po dobrze zrobionym placu i wtedy stał się nieco surowszy. Co bym nie zrobiła, zwracał mi uwagę, że to nie tak, że poprawić bym mogła skręt, że za blisko stoję, że za daleko jadę, że za szybko, za wolno, za mało dynamicznie, za bardzo dynamicznie i tak dalej. Po 10 minutach zdenerwowanie ustąpiło miejsca irytacji, a po 20 minutach byłam na niego zła. Po pół godzinie, byłam pewna, że oblałam. Pokręciliśmy się po Grójeckiej, Żwirki i Wigury, trochę po uliczkach, poparkowaliśmy, chyba z 8 razy zawracałam. Nie wiem czemu

Z Hynka wjechaliśmy do ośrodka, kazał mi zaparkować, zaparkowałam i bardzo wyraźnie wygłosił swoją dezaprobatę, że za szybki ten parking, że ja kogoś zabiję, że ja jestem za blisko tych samochodów, prawie nazwał mnie mordercą na kołach. Po czym opieprza mnie, ochrzania i wypełnia kartę. Ja już chce wysiąść i w myślach widzę następny egzamin, a on do mnie - pozytywny. Ja - to ja zdałam? On - no zdała pani, oczywiście, że pani zdała, po czym wrócił do ochrzaniania mnie. Wyszłam z ośrodka na miękkich nogach, bo zgłupiałam zupełnie. Ale zdane! W końcu zdane!