Bardzo mi pomogły zawarte tutaj informacje, to i ja się podzielę swoimi doświadczeniami.
Egzamin kat. B, 17.08.2016 - T+P
Teorię zdawało ok. 15-18 osób, na objaśnieniu zasad egzaminu praktycznego zostało już tylko 9, tak więc zakładam, że pozostali nie zaliczyli. Może było mi troszkę łatwiej, bo już niejeden egzamin zdawałem w życiu i nie stresowałem się tak mocno jak 18-latkowie, ale uważam, że nie jest wybitnie trudno to zdać, pytania są w większości jednoznaczne, a te najdroższe (za 3 i 2 punkty) są ze znaków i ruchu drogowego. Pierdoły czysto techniczne można ominąć, chociaż nie wymagają nie wiadomo jak wielu wartości liczbowych, góra kilkanaście. W każdym razie dwukrotne przerobienie testów z płyty i przeczytanie ze zrozumieniem książki, którą podarowała mi szkoła jazdy zagwarantowało 74/74. Ale oczywiście nie ma reguły, wierzę, że niektórych stres paraliżuje do tego stopnia, że mogą nie zaliczyć.
Potem przejście do poczekalni, a tam ponad 20 osób czeka. Mniej więcej co druga osoba zdająca wyjeżdżała na miasto. Niestety większość z wyjeżdżających wracała siedząc po stronie pasażera. Czekałem trochę ponad godzinę na wyczytanie swojego nazwiska, w tym czasie, według mojej subiektywnej oceny zachowania powracających osób, zdały 3 osoby. W końcu nadszedł ten moment, wysoki pan w starszym wieku (przemiły, T.) zaprosił mnie do samochodu. Dowód osobisty, obowiązkowe formułki, mój zestaw: światła drogowe (ile jest i gdzie szukać trzeba wiedzieć) i poziom płynu chłodniczego. Błahostki. Potem ustawił mnie na łuku i okazało się, że oto moje modlitwy zostały wysłuchane, dostałem skrajny prawy łuk, czyli nie było ryzyka pomylenia linii. Jeden problem mniej. Ponieważ nie robiłem nigdy łuku na obrót, a w szkole jazdy uczyli mnie tylko sposobu na obserwację linii w prawym lusterku i przez tylną szybę, co wydaje mi się najłatwiejsze i najpewniejsze, bez konieczności liczenia pachołków, plus jest to metoda, z której można korzystać po kursie, ją wybrałem. Jak umiałem tak zrobiłem, nie przyczepił się. Potem górka. I tu problem, bo musiałem sam wjechać między pachołki. Oczywiście wjechałem bardzo krzywo i bałem się, że jak za dużo gazu dodam i ruszę z impetem do spadniemy z tej górki. Ale udało się. No to do wyjazdu z WORDu. Trasy dokładnie nie pamiętam, za ośrodkiem w prawo, potem na światłach koło Tesco w prawo, na Rondzie Solidarności prosto, kilka skrętów w lewo (same kolizyjne wybierał, trzeba uważać), zawracanie w bramie, zaliczył mi, potem wyjeżdżamy na drogę główną i raz jeszcze zawracanie, ale na skrzyżowaniu, uwaga na tramwaje przy tym, bo dwa razy tory się przecina, a teraz Pestka zamknięta i jakoś więcej linii po Winogradach jeździ. Parkowanie prostopadłe na parkingu, zaliczone. Potem jednokierunkowe ze stopami i równorzędne, bez problemu. A potem kolejny skręt w lewo kolizyjny i oczywiście zatrzymałem się żeby przepuścić tych co prosto z naprzeciwka jadą. A tu zatrzymała się ciężarówka i mnie przepuszcza. Nie wiedziałem co zrobić, bo jeszcze zarzuci mi wymuszenie, ale zaczęli trąbić z tyłu, to chciałem pojechać. Zgasł. Ale szybko ruszyłem i jedziemy dalej. Pokręcił głową, ale ani słowa. Potem gdzieś tam jeździliśmy jakiś kwadrans i na końcu, przed samym WORDem zgasł mi drugi raz. Pomyślałem - albo błąd, albo koniec - ale znowu tylko pokręcił głową. W końcu dotarliśmy do ośrodka. Jeździliśmy 45 minut. Pan powiedział tak: "Kilka uwag z mojej strony. Jakieś małe błędy techniczne, niezbyt istotne, ale to skręcanie to pan sknocił całkowicie. Ale poza tym całkiem sprawnie pan sobie radzi za kierownicą. Pozytywny.". Odebrałem kartkę i powędrowałem do poczekalni, niby cichutko, ale po minie widać było, że zdałem.
Moje rady:
Najgorsze co można zrobić, to naczytać się bzdur nt strasznych egzaminatorów oblewających za wszystko, niemożliwych do zdania testów i uwalania na byle czym. Guzik prawda. Zdarzały mi się dużo mniej przyjemne egzaminy niż ten na prawo jazdy.
Po drugie, mądrze wybierzcie szkołę jazdy. Ja na pierwszej tak beznadziejne sobie radziłem, że instruktor w ogóle na ulicę mnie nie wypuścił, takie precle na tej drodze odchodziły. Ale z każdą jedną wyjeżdżoną godziną było coraz lepiej. Jazdy miałem co 2 dni, żeby w miesiąc wszystko wyjeździć i wyrobić sobie pewne nawyki. Potem po czekaniu 2 tyg. na egzamin dokupiłem dwie godziny w celu przypomnienia i okazało się, że wszystko pamiętam. Miałem też szczęście, chociaż wiem, że nie każdemu by to pasowało, że mój instruktor nie należał do tych milutkich i chwalących za wszystko. Tzn. nie był niemiły czy chamski, nie krzyczał, ale był bardzo profesjonalny. Jazdy były czysto naukowe, ćwiczyliśmy do bólu manewry, cały czas słyszałem, co jest do poprawki, jak należy się zachować w określonych sytuacjach. Jednym zdaniem - skupialiśmy się na jeździe, bez jakichś tam pogawędek o niczym, cały czas analizowaliśmy zastane sytuacje na drodze, czego efekt był taki, że maksymalnie dużo wynosiłem z każdej lekcji i czułem realny progres. A końcowy efekt - egzamin T+P zdany za pierwszym razem, chociaż gdyby ktoś mi to powiedział po pierwszej mojej jeździe, to bym go wyśmiał.
Stresu chyba nie jest możliwe wyeliminować, każdemu on towarzyszy. Poza tym wiadomo, łatwo mi teraz mówić/pisać, bo mam to już za sobą. Ale w dużej mierze spokój mnie uratował, bo jak mi zgasł i za mną mały zator się zrobił, to bez czekania na sygnał czy cokolwiek odpaliłem i pojechałem dalej. Spokój i jeszcze raz spokój. Poza tym w ramach możliwości można stres obrócić w coś pozytywnego, ja np. podśpiewywałem sobie ulubioną piosenkę podczas jazdy po łuku do tyłu, polecam (po upewnieniu się, że szyby są zamknięte).

Powodzenia wszystkim zdającym. Poznański WORD, na tle innych, jest naprawdę bardzo w porządku i da się zdać egzamin. Ale wszystko zaczyna się i kończy w waszych/naszych głowach. Szerokiej drogi!