przez blacksquid » poniedziałek 27 lipca 2015, 10:40
Nie wiem od czego zacząć. To mój pierwszy post tutaj i w sumie tylko po to założyłam konto, żeby to napisać. Mam problem z instruktorem, a może raczej problem ze sobą, już sama nie wiem. Nie oczekuję żadnej konkretnej rady czy udzielenia pomocy, muszę się po prostu wygadać, chcę, żeby ktoś postronny spojrzał z boku na moją sytuację i może podzielił się swoimi (może podobnymi) doświadczeniami.
Z góry przepraszam za długość tekstu, postaram się opisać wszystko w największym skrócie, ale wiem, że moja wypowiedź i tak będzie dość długa.
Zaczęłam kurs w czerwcu. Zapisałam się do instruktora, o którym słyszałam bardzo wiele złych opinii ("wariat", "niezrównoważony psychol", "niecierpliwy", "cały czas się wydziera"), ale wiele osób chwaliło go za skuteczność. Kilku moich znajomych wypisało się od niego mówiąc, że wykończył ich psychicznie i dokończyli naukę w innych ośrodkach. Przyznam, że trochę mnie to śmieszyło, uważałam, że może koloryzują lub naprawdę są beznadziejnymi kierowcami. Wszelkie wątpliwości rozwiała pierwsza lekcja. Instruktor okazał się mega miły, z profesjonalnym podejściem, doświadczeniem. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona. Wydawał się bardzo uprzejmy, a pod moim adresem często kierował jakieś żarty, komplementy, więc pomyślałam, że mnie polubił. Teorię opanowałam bardzo dobrze. Cztery pierwsze jazdy to był plac manewrowy, nasze miasteczko i jego okolice w promieniu 15km. Pierwsza jazda była bardzo udana. Cieszyłam się tym bardziej, że to był mój pierwszy samodzielny kontakt z samochodem. Drugą jazdę też można uznać za pełen sukces. Instruktor bardzo mnie komplementował, chwalił, gratulował, mówił, że idzie wyśmienicie. Podczas jazd byłam bardzo wyluzowana, rozmawialiśmy na różne tematy, często na takie, które nie były związane z egzaminem czy jazdą samochodem. Zauważyłam, że traktuje mnie trochę inaczej niż innych, że pozwala sobie na więcej. Często mówił jakieś dwuznaczne teksty (których chyba nie będę przytaczać, bo to bezcelowe, a poza tym teraz wydaje mi się to obleśne), bardzo często trzymał rękę na moim udzie czy kolanie, całował ręce "w nagrodę", że wykonałam coś dobrze czy jako przeprosiny w jakiejś naszej "sprzeczne". Mówił "Ojj kotuniu, widziałem, że nie trzymałaś teraz nogi nad hamulcem, ale ja wiem dlaczego to robisz. Ty chcesz, żebym ją cię dotykał po tej nodze", na co ja z ironią odpowiadałam "No przecież tylko dlatego to robię, cały czas mi o to chodziło, dawałam panu tyle znaków....ehhh jest pan taki niedomyślny". Co jakiś czas się jakby we mnie wtulał czy kładł głowę na moim ramieniu. Ignorowałam to, bo uznałam, że może po prostu taki już jest, taki ma charakter, a sama też może prowokowałam czy zachęcałam do takich rozmów czy zachowań, bo ich nie ukrócałam. Teraz widzę, że tak można to odebrać. Ale nie było to coś, co przeszkadzało mi aż tak bardzo, atmosfera była miła, a na tym mi zależało, nie chciałam robić jakichś problemów o to, że powiedział czasem jakiś dwuznaczny tekst, starałam się raczej obracać to w żart. Trzecia jazda poszła już gorzej - zrobiłam jeden głupi błąd, zagapiłam się, spóźniłam, ogólnie nie szło najlepiej i miałam przez to zły humor. On jednak mnie pocieszał, nawet śmiał się z tego błędu, mówił, że to się zdarza itd. Ja byłam jednak załamana, bo widziałam, że kompletnie mi nie idzie. Na czwartą jazdę poszłam już z totalnie złym nastawieniem no i to nie mogło dobrze się skończyć - dwa razy zrobiła ten błąd z lekcji poprzedniej no i ogólnie już miałam zły humor, denerwowałam się i nie szło zbyt dobrze. Prosił mnie, żebym sobie przemyślała te błędy, odnalazła ich przyczynę itd. Był miły, ale zauważyłam, że trochę przesadza, tzn. po jazdach mówił, żebym jeszcze została, bo pewnie jestem zmęczona i siedzieliśmy na parkingu i rozmawialiśmy. Opowiadał o swoim życiu, pytał o moje plany itp. Raz mieliśmy się spotkać sami tylko na 20 minut, żeby porobić testy, a zatrzymał mnie na 2,5(!) godziny, które przegadaliśmy trochę o jeździe, a trochę na tematy zupełnie niezwiązane z motoryzacją. Wiem, że nie musiałam się godzić, żeby zostać, mogłam mówić, że nie mam czasu i po prostu wyjść. Uznałam jednak, że nie chcę zachowywać się niekulturalnie, a zrobiło mi się go trochę żal, bo (tak, wiem, to bardzo głupie) jest zupełnie samotny - żona go zostawiła, a dzieci się wyprowadziły. Pomyślałam więc, że nic mi się nie stanie jeśli poświęcę mu trochę czasu, bo na co dzień nie ma się pewnie do kogo odezwać poza kursantami. Poza tym, nie wzięłam wtedy ze sobą telefonu ani zegarka i straciłam poczucie czasu. Z czasem jednak zrozumiałam, że takie myślenie było dość głupie, bo zaczął do mnie dzwonić wieczorami z jakichś błahych powodów. Czułam się osaczona, jego towarzystwo zaczęło mnie drażnić. Nadeszła piąta lekcja. Był to wyjazd do dużego miasta i jazda we dwójkę, tzn. z innym kursantem siedzącym z tyłu, z którym się zamieniamy co jakiś czas. Moim partnerem został chłopak, który jeździ naprawdę dobrze (jak później wyszło w rozmowie, pierwszy raz jechał samochodem w 6. klasie szkoły podstawowej, a "regularnie" od drugiej gimnazjum - teraz to, że jeździ tak pewnie już przestało mnie dziwić). Byłam trochę zestresowana, ale ogólnie z tej lekcji byłam zadowolona. Porażką były dopiero dwie następne lekcje, do czego w sumie zmierzam od początku. Zaczęło się tak, że zaczęłam (podobno) bardzo napinać ręce. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale instruktor cały czas dotykał moich rąk i mówił, że strasznie sztywne. Może robiłam to jakoś podświadomie ze stresu. Naprawdę próbowałam nad tym panować, ale nie wiedziałam jak. Instruktor wpadł na "genialny" pomysł, że lewą rękę będę trzymała na jego udzie... Nic to jednak nie dało, a może zestresowało mnie nawet mocniej. Problem tych napiętych rąk spowodował, że jadąc po prostej drodze najeżdżałam na linie i jechałam lekkim slalomem. Co stresowało mnie bardziej to to, że instruktor zaczął wzdychać "Rany boskie, do rowu mi chcesz wjechać?!", "No jak ty jedziesz?!", "Zobacz jak krzywo!" itp. Za chwilę jednak zaczął obracać to w żarty i znowu się przytulać czy próbować mnie rozśmieszyć. Jednak powiedziałabym, że raczej średnio mi to pomogło. Zbyt mocno stresuję się tym, że mam jechać prosto i nie ruszać kierownicą i bynajmniej nie pomaga mi w tym instruktor mówiąc "Minimalny ruch kierownicą i zjedziesz do rowu". Staram się wtedy jechać jak najprościej, ale wydaje mi się, że im bardziej się staram tym mniej mi to wychodzi. Jak już myślę, że udało mi się jakoś opanować ten stres/strach/lęk to on znowu dotyka moich rąk i narzeka "No jakie sztywne, no nie wytrzymam", a ja naprawdę nie potrafię wytłumaczyć ani jemu ani sobie dlaczego tak się dzieje. Ostatnie 10 minut szóstej lekcji to kompletna porażka. Dojeżdżając do skrzyżowania nie spojrzałam w lusterka, nie włączyłam kierunkowskazu, tylko od razu zabrałam się do redukcji. Wiem, że to żadne usprawiedliwienie, ale to była jusz nasza miejscowość i skrzyżowanie o naprawdę niewielkim ruchu i widziałam już z daleka, że za mną czy z prawej czy też z lewej nic nie ma i wyłączyłam trochę to schematyczne myślenie o czynnościach na skrzyżowaniu. Poza tym jeździliśmy od 6 rano, a to była już 13 i upał 33 stopniowy i naprawdę myślałam tylko o tym, żeby juz wysiąść. Wiem, że to niczego nie usprawiedliwia, ale miałam już dość tego dnia. Ale dopiero gdy nacisnęłam sprzęgło i chciałam zrobić redukcję to rozpętało się piekło w tym aucie. Instruktor aż poczerwieniał ze złości i zaczął krzyczeć "Czy ty zwariowałaś?! Co ty kuźwa robisz? Upewniłaś się chociaż?!?! Lusterka? Nie! Kierunkowskaz? Nie! Nie zrobiłaś nic, kompletnie nic przed wjazdem na to skrzyżowanie! Zastanów się trochę nad tym co robisz! Zacznij myśleć, bo ciebie nie ma w tym aucie!". Pierwszy raz widziałam, żeby był aż tak wściekły. Bałam się już cokolwiek powiedzieć, więc po prostu zamilkłam i chciałam dojechać jak najszybciej na miejsce. Poprosił, żebym została jeszcze chwilę w samochodzie. Przeszła mu już złość, znowu zaczął być miły. Mówił, że rozumie, że jestem zestresowana, bo to są cholernie stresowe sytuacje. Mówił, że wie, że jest upał i że ciężko jest myśleć, skoro się jest zmęczonym. No i inne tego typu teksty. Powiedział też, że najpierw mam opanować samą siebie, a dopiero potem samochód. Bo mam problem sama ze sobą, że muszę się uspokoić. Że jestem zbyt niepewna toru jazdy. Że za bardzo się napinam. Mówiłby pewnie jeszcze dłużej, ale już nie mogłam tam wytrzymać, więc pożegnałam się i poszłam. Miałam już dość wszystkiego, jeżdżenie samochodem kompletnie mi obrzydło. Wiedziałam, że miał rację. Rozumiałam, że puściły mu nerwy. Ale naprawdę dawałam z siebie najwięcej ile mogłam, starałam się jak cholera, a mimo to nic mi nie wychodziło. Zaczęłam myśleć, że najlepiej z tym skończyć, bo to chyba nie ma sensu. Wczoraj miałam siódme spotkanie praktyczne i to też uznaję za katastrofę. Nie szło już od początku. Nie mogłam ruszyć na sygnalizacji, bo zapomniałam, że miałam ruszyć z recznego. Przed wjazdem na skrzyżowanie źle zrobiłem redukcję (przez przypadek włączyłabym inny bieg niż trzeba, za co zaczął się wydzierać i chcąc się poprawić zrobiłam jeszcze gorzej, bo wrzuciłam dobry bieg, ale bez sprzęgła). W momencie gdy podniósł głos, noga sama odskoczyła mi od sprzęgła, a chcąc szybko naprawić swój błąd zajęłam się redukcją bez sprzęgła. Potem zrobiłam błąd na rondzie - przejechałam trochę po kostce z wysepki i zagapiłam się na swój zjazd przez co zapomniałam o kierunkowskazie i zjechałam bez. Zaczął krzyczeć, że przynoszę mu wstyd i pyta czy chcę nas zabić. Byłam już tak zdenerwowana, że chciałam tylko wysiąść z tego samochodu i się popłakać. Prosiłam o zmianę, ale powiedział, że nie ma mowy i jeździłam jeszcze pół godziny. Czułam się strasznie, było mi tak wstyd przed drugim kursantem, że miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Podczas jazdy drugiego kursanta chcąc trochę odreagować ten stres, wyjęłam z torby telefon i weszłam na facebooka. Zaczęłam pisać z koleżanką aż nagle instruktor cały czerwony ze złości zaczyna krzyczeć w moja stronę "Co ty robisz?!?!? Ty jesteś kuźwa nienormalna! To że ty teraz nie jeździsz to nie znaczy, że możesz sobie smsy pisać! Chyba zwariowałaś! To jest też lekcja dla ciebie, patrz na drogę, ucz się na cudzych błędach, a nie smsy! Oddawaj ten telefon!" i zaczął się ze mną szarpać. Nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje. Puściłam w końcu ten telefon, on jeszcze trochę się powydzierał, a za chwilę powiedział, żebym odpisała temu komuś, że już nie mogę pisać, oddał mi telefon i powiedział, żebym patrzyła jak jeździ Bartek. Byłam w totalnym szoku, jeszcze nigdy nie widziałam go tak rozzłoszczonego i przyznaję, że trochę się wystraszyłam. Instruktor odwracał się do mnie i próbował jakoś zagadywać, a gdy zobaczył, że jakoś średnio mam ochotę na rozmowę z nim, przeprosił. Nadal jednak nie chciałam na niego patrzeć ani słuchać tych żałosnych tekstów i nieśmiesznych żarcików. Przyszła kolej na moją jazdę. Tak jak już pisałam, przestałam się do niego odzywać, miałam już dosyć wszystkiego. Za kierownicę wsiadłam z bardzo złym humorem, ale starałam się skupić na drodze i nie popełniać błędów. Ta jazda poszła mi bardzo dobrze, nie zrobiłam żadnego błędu, co trochę poprawiło mi humor, a instruktor mnie pochwalił, że chyba już odbiłam się od dna i będzie szło coraz lepiej. Powiedział mi, żebym zaczęła panować nad sobą, a dopiero potem nad samochodem, że jak będę spięta to nic mi nie wyjdzie itp. Ja wiem, ja to wszystko naprawdę rozumiem. Problem w tym, że nie wiem jak to zrobić. Denerwuję się podczas jazdy, boję się, że wjadę w inne auto, stracę kontrolę nad pojazdem itd. Moja ostatnia jazda podczas tego dnia to była jazda z tego dużego miasta do naszego. I tu znowu jest tragicznie. Ta droga jest pełna zakrętów, podczas których boję się, że jakoś wypadniemy z drogi czy uderzymy w inne auto itp. Ale nawet na prostym odcinku jest koszmar. Wydaje mi się, że jest w porządku aż nagle instruktor mnie dotyka i mówi "Boże, no jaka sztywna! Przecież jak tak napinasz ręce to ty sobie nie pomagasz! No zobacz jak krzywo! No nie najeżdżaj na linie! No uważaj, zjeżdżasz na pobocze! Jezu, ty musisz sama siebie opanować" i już wtedy nie wiem co robić. Czego nie zrobię i tak będzie źle. Potem musiałam zredukować do czwórki i nie wiem jak to się stało, ale przez przypadek wrzuciłabym wsteczny. Zaraz słyszę nad sobą głos "No co ty robisz?!? Skrzynię biegów chcesz mi zepsuć?!?! Redukcji nie umiesz?!?! Nie wiesz jak się czwórkę wrzuca?!?! Zawsze tak dobrze to robiłaś, a teraz co?!?!". Czuję jak bardzo jestem beznadziejna, ale ja już nie wiem co robić. Dwie ostatnie jazdy to masakra, a jak słucham, że instruktor boi się ze mną wsiadać, bo nie myślę i nie wie co zaraz zrobię, że się uwsteczniam, że nie myślę, że tylko czekam na jego podpowiedzi itd. to zaczynam sądzić, że to prawo jazdy nie jest dla mnie i mam ochotę zrezygnować. Jak mu to powiedziałam to się wkurzył i powiedział "Pewnie, tak najłatwiej!". No ale po co ja mam się męczyć jak widzę, że mi nie idzie, po co mam stwarzać dla kogoś zagrożenie. No cóż, nie każdy się nadaje na kierowcę i nie każdy powinien nim być. Zaczynając kurs miałam takie podejście, że widzę tyle ludzi, którzy naprawdę nie powinni prowadzić samochodu, a jednak zdali, więc to nie może być aż tak trudne. No niestety, chyba jednak może i zdałam sobie z tego sprawę. Wyjeździłam już 16 godzin, po takim czasie powinnam jeździć już samodzielnie. Nie potrafię. Nie potrafię nawet jeździć na prostym odcinku drogi. Kiedy rozmawiam ze znajomymi to nie mogą uwierzyć, że właśnie to sprawia mi największą trudność i że po takim czasie jestem jeszcze zdenerwowana. Zostały mi jeszcze 4 lekcje, a ja nie potrafię nic zrobić, nie jestem w stanie jeździć sama. Widzę jak ja się denerwuje, widzę, że instruktor już nie ma siły ani cierpliwości. Nawet się nie dziwię, bo też bym nie miała nerwów do kogoś takiego jak ja. Co o tym myślicie? Czy jest sens dalszego uczęszczania na ten kurs? Zrezygnować całkowicie? Zmienić instruktora? Czy może za bardzo wyolbrzymiam ten problem? W środę mam kolejne jazdy, a stresuję się już teraz, nie potrafię skupić się na niczym innym. Noc przed jazdami nie mogę spać, boli mnie brzuch, kosztuje mnie to tak wiele stresu, że nie wiem czy warto...