
Najtragiczniejszy wypadek w powojennej Polsce 1994 rokFeralny kurs rozpoczął się o godzinie 17:50 w Zaworach. Na początku nic nie wskazywało na to, że autobus będzie przepełniony - w Zaworach do pojazdu wsiadło zaledwie dwóch pasażerów. W Chmielonku i w Chmielnie dosiadło się ich znacznie więcej. Autobus zaczął się zapełniać. Po przystanku w Kartuzach zrobiło się już naprawdę tłoczno. Jednak ani pasażerów, ani kierowcy nie dziwiła ta sytuacja. Przepełnione ponad normę autobusy były właśnie… "normą". Autosan H9-21 mógł przewozić maksymalnie 51 pasażerów (plus kierowcę). Zgodnie z wytycznymi dotyczącymi pojemności pojazdu, 39 podróżnych miało zapewnione miejsca siedzące, a 12 mogło stać między fotelami. Jak się jednak okazało, pojazd był wypchany niemalże po sufit - tego wieczoru PKS-em z Zaworów do Gdańska podróżowało , łącznie z kierowcą, 75 osób .
Gdy zrobiło się naprawdę tłoczno, kierowca podjął decyzję o niewpuszczaniu kolejnych pasażerów na pokład autobusu. Miał jednak miękkie serce - szkoda mu było zostawić dwóch pasażerów na przystanku w Żukowie i… ośmiu przed Kokoszkami.
"Nie miałem wyjścia"
39-letni Jerzy Marczyński, kierowca autobusu, który właściwie cudem uniknął śmierci, miał dobrą opinię w firmie i lubił swoją pracę. Z relacji pielęgniarek wynikało, że mężczyznę jako pierwszego przewieziono do szpitala - jednak nie karetką pogotowia, a przypadkowym autem. Był przytomny i na tyle w pełni sił, że rozmawiał z dziennikarzami.
- Moment był, nie zdążyłem po prostu, kierownicę mi wyrwało z rąk - opowiadał leżąc na szpitalnym łóżku reporterowi TVP Gdańsk.
Według prokuratury autosan jechał z prędkością 50 lub 60 km/h. Jednak Jerzy Marczyński twierdzi, że na liczniku było około 40, może 45 km/h. Z informacji zebranych w trakcie śledztwa wynika, że tuż przed wypadkiem autobus miał wyprzedzać jelcza. Gdy PKS wracał na swój pas, nagle, pod wpływem ciśnienia, przednia opona po prostu pękła. Autobus jechał prosto na drzewo, które wbiło się we wnętrze pojazdu na głębokość czterech metrów.
- Nie miałem wyjścia. Jakbym w lewo skręcił, to bym z nasypu poleciał. To by było gorzej, bo by (autobus) przekoziołkował - tłumaczył kierowca.
- Usłyszałem głuchy huk. Nie zdziwiło mnie to specjalnie, bo w pobliżu jest lotnisko, więc mógł przysiąść samolot. Kiedy już minąłem drzewo, po drugiej stronie zobaczyłem widok przerażający - drgający na drzewie kompletny wrak autobusu - relacjonował jeden ze świadków.
Autobus nie rozpadł się, nie złożył w harmonijkę. W jednej sekundzie stał się po prostu wrakiem.
Kierowcy, którzy akurat przejeżdżali pobliskim fragmentem drogi nr 7, zatrzymywali się i biegli z pomocą. Pomagali wydostać się żywym z żelaznych prętów, szczególnie, że istniało niebezpieczeństwo pożaru. Na szczęście ogień nie wybuchł.
Lekarz, który przyjechał w pierwszej karetce relacjonował, że na miejscu tragedii nie wiedział od kogo miał zacząć. Wszyscy potrzebowali pomocy. Pilnie.
- To, co zastaliśmy to był po prostu koszmar. Tego się nie da opowiedzieć, opisać słowami. Ciała rannych, ofiar porozrzucane wzdłuż drogi po jednej i po drugiej stronie, w autobusie pomiażdżone ciała. W najgorszym horrorze sobie tego wyobrazić nie można - mówił medyk, który uczestniczył w akcji ratunkowej.
Rannych przez godzinę przewożono do szpitali. Na miejscu wypadku służby układały ciała zmarłych obok siebie, na trawie. Na miejscu zginęło 25 osób. Tłumy gapiów wybiegły na drogę.
Osoby, które trafiły do szpitali w większości były w bardzo złym stanie. Kilka osób znajdowało się w stanie zagrożenia życia. Niektórzy zmarli w trakcie transportu do szpitala, inni na stole operacyjnym lub w najbliższych dobach po wypadku. Ofiary miały liczne złamania, urazy kręgosłupa, obrażenia czaszki i narządów wewnętrznych. Wielu z nich przewieziono na oddział intensywnej terapii.
Kto zawinił?Bilans wypadku był tragiczny. W sumie, w katastrofie drogowej zginęły 32 osoby, a 43 zostały ranne. Nikt nie wyszedł z tego dramatu bez szwanku. Wśród ofiar były także dzieci.
Wkrótce po dramacie do akcji wkroczyła Prokuratura Rejonowa z Gdańska. Śledztwo toczyło się półtora roku, a biegli uznali, że przyczyną katastrofy było pęknięcie prawej opony.
Prokuratura postawiła zarzuty trzem osobom. Wśród winnych znalazł się kierowca autobusu, ponieważ miał on umyślnie sprowadzić niebezpieczeństwo katastrofy i nieumyślnie ją spowodować.
Prokuratura oskarżyła także zastępcę dyrektora ds. technicznych PKS w Gdańsku i mistrza stacji obsługi technicznej PKS, ponieważ dopuścili do użytku pojazd, który powodował zagrożenie dla bezpieczeństwa ruchu drogowego.
Sąd rejonowy w Gdańsku wydał wyroki w 1999 roku - kierowca autobusu został skazany na dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na cztery lata, mistrz stacji obsługi na rok w zawieszeniu na dwa lata, a zastępca dyrektora ds. technicznych na 10 miesięcy również w zawieszeniu na dwa lata.
Feralne drzewo drodze przy wycięto w lutym 2008 roku. W miejscu katastrofy postawiono krzyż oraz tablicę pamiątkową z wyrytymi imionami i nazwiskami ofiar tragedii. Nie ma dnia, by nie palił się tam choć jeden znicz.