
Parking na terenie "pożydowskim", przywłaszczonym przez miasto. Miasto "kręci na nim lody". Teren poza drogą publiczną.
Na wjeździe (bez bramy) tablica informująca o parkingu, cenach i godzinach (bardzo podobna do D-44). Urzęduje tutaj parkingowy, kasujący 2zł za godzinę (lub za 4 minuty jak ktoś zdąży pozałatwiać). Przez parking wjeżdża się na jakąś prywatną posesję (chyba piekarnia). Na parkingu nie ma znaków drogowych z wyjątkiem wyznaczenia jednego miejsca dla niepełnosprawnych.
Zaparkowałem sobie tam, gdzie zielony prostokąt (na pół bramy). Siedziałem w samochodzie, bo akurat podwoziłem siostrę do fryzjera. Nie zapłaciłem ani grosza uzasadniając, iż nie stoję na miejscu przeznaczonym na postój, bo takim nie może być miejsce wjazdu do nieruchomości. Zaczęła się przepychanka słowna

- czy pan parkuje?
- na razie się zatrzymałem
- czy pan parkuje?
- tak, za kilkanaście sekund
- 2 zł za godzinę albo proszę opuścić parking
- stoję przy wjeździe do bramy, to nie jest miejsce parkingowe, zna pan przepis na podstawie którego nie mogę tu stać?
- a zna pan przepis na podstawie którego może pan tu stać?
- nie jestem wybitnym konstytucjonalistą, ale powiedzmy że jest to przepis, na podstawie którego ma pan prawo oddychać
- widzi pan ten znak przed bramą? (namalowane ręcznie: "nie zastawiać")
- widzę, ale nie widzę znaku drogowego
- to ma pan problemy ze wzrokiem
- sprawia pan wrażenie osoby z poważniejszymi schorzeniami
- niech pan wjedzie na podwórko albo wyjeżdża
- nie posiada pan uprawnień do kierowania ruchem drogowym ani do wydawania poleceń, jest pan tylko parkingowym więc proponuję wrócić do pracy, miłego dnia