19 lat temu, na studiach, postanowiłam zdawać na prawo jazdy. Bez szczególnej napinki, ot, bo może się przydać. Trafiłam jednak na złą szkołę, źle mnie nauczono, nie czułam, bym cokolwiek umiała, nie zdziwiło mnie więc, że oblałam 3 razy na placu (wówczas egzamin składał się głównie z placu). Nie chciało mi się ponownie podchodzić do teorii, która wtedy ważna była pół roku, więc odpuściłam temat na długie lata.
Przez 19 lat żyłam w przekonaniu, że nigdy nie będę jeździć samochodem, choć samochód mam i to fajny

Wiem, stres. Jest coraz większy. Każdy egzamin kosztuje mnie bardzo dużo, płaczę przed, płaczę po. Odbija się to na moim zdrowiu (bóle brzucha bez żadnej medycznej przyczyny), pracy (nie mogę pracować dzień przed, w dniu i dzień po egzaminie), najbliższych. Wczoraj powtórka z rozrywki. Oblałam po raz 9-ty. Górka. Dodam, że na jazdach idzie mi bardzo dobrze, instruktorzy twierdzą, że nie mają przy mnie co robić

Po ostatnim egzaminie przeniosłam papiery do Łomży, co od początku radzili mi w OSK. Ale czy to ma sens? Przecież plac z Łomży jest taki sam. A presja większa, bo na Bemowie mogę sobie zdawać nawet w tajemnicy przed rodziną, a żeby pojechać Łomży, muszę zaangażować męża (transport) i teściów do opieki nad dziećmi. Nie mogę ich zawieść, kolejnej szansy nie będzie. Zresztą nawet jeśli zdam, będę dla nich tylko "tą co zdała w Łomży", czyli i tak nic nie umie

W życiu nie poniosłam tylu porażek co przez ostatnie tygodnie. Zawsze byłam najlepsza, najzdolniejsza. Za co się wzięłam, to osiągałam. Mimo to mam bardzo niskie poczucie własnej wartości, co może być powodem i to, że przez 19 lat wmawiałam sobie, że to nie dla mnie. I że próbuję udowodnić rodzinie męża, że nie jestem takim zerem, za jakie mnie mają. Bo moja rodzina nigdy we mnie nie wierzyła. Ja zaś przez chwilę wierzyłam, że prawo jazdy jest w moim zasięgu, ale teraz nie mam już wiary ani nadziei. A bez tego ani rusz.
Kasia