JAKUB, zdecydowanie przeceniasz rolę egzaminatora w powstawaniu stresu.
Stres siedzi w głowie zdającego. To, co dla jednego jest stresujące, po innym spływa jak woda po kaczce i na odwrót.
Dla jednego zwrócenie uwagi, że nie maska tylko pokrywa jest przejawem ataku, dla innego dowodem, ze egzaminator słucha zamiast myśleć o d...ie Maryny (dla mnie wkurzające na pierwszym moim egzaminie było to, że w momencie pokazywania świateł egzaminator był bardziej zajęty rozmową z kolegą niż słuchaniem tego, co mówię, już miałam na końcu języka 'halo, proszę pana ja tu jestem', ale dla przytłaczającej większości małolatów pewnie, by to było super - luzak, nie był zainteresowany), dla jednego jak mówi głośno to na niego wrzeszczy, dla innego jak mówi cicho to duży dyskomfort, bo ma lekki niedosłuch i wstydzi się do tego przyznać.
Nawet w przypadku ewidentnego przekroczenia zasad kontaktu jeden myśli "zaraz mnie obleje", a drugi "ale głupi dupek, ja mu pokażę, będzie musiał mi zaliczyć".
Jednego peszy, że się na niego patrzysz, drugiego stresuje brak kontaktu wzrokowego - traktuje to jako wrogość, dla jednego rozmowa w trakcie egzaminu to podnoszenie na duchu, dla innego celowe utrudnianie skoncentrowania się na wykonywanych czynnościach, uśmiech to wyraz sympatii lub śmianie się ze zdającego... Tak można bez końca.
Stres ma swoje źródło w utrwalonych schematach poznawczych, nawykowej interpretacji rzeczywistości, czynniki zewnętrzne mają tu zdecydowanie drugoplanowe znaczenie.
Nie istnieje coś takiego jak optymalne zachowanie egzaminatora.
Od przypadków skrajnych jest nadzór, tylko z jakichś dziwnych powodów praktycznie nikt z tej ścieżki nie korzysta, nawet po zdanym egzaminie kiedy magiczne "bo następny mnie uleje" już nie działa.