cd.
Ok. godz. 16 (nie wiem dokładnie która, bo nie mam siły spojrzeć na zegarek) po blisko 4 godzinach męczącego oczekiwania Vella zaczyna egzamin.
Egzaminator wskazuje mi samochód (znów Aveo), „proszę położyć torebkę na tylnym siedzeniu i otworzyć maskę”. Otwieram, oglądam sobie wnętrze, egzaminator gada sobie z kumplami. Czekam. Otwieram sobie pojemnik płynu do spryskiwaczy... yyy... nie widze płynu. Kurcze, czy on powinien być widoczny do kreski (jak w Corsie) czy jest gdzieś tam głęboko i się zbłaźnię? Powiedzieć, nie powiedzieć?
Egzaminator wraca, płynnie pokazuję co tam trzeba, brak płynu do spryskiwaczy przemilczam bo przerywa mi gdy pytam czy otworzyć ten pojemnik.
Kolej na światła.
Włączam pozycyjne, obiegam auto – świecą? Swiecą!
Włączam mijania, obiegam autko... hmm, coś "biednie" świecą...
Vella - [głupia mina]
egzaminator - nie świecą.
Vella - [sprawdza co włączyła, jest ok. Sprawdza stacyjkę - kluczyka brak]
Vella - nie świecą to zaświecą, Mogę prosić kluczyk?
egz. - [głupia mina] - no przecież jest
Vella - [twardo] - nie ma.
egz. - [nie wierzy, sięga reką do stacyjki] - no nie ma.
przeszukał wszystko, podłogę, półeczki, swoje kieszenie, dokumenty...
egz. - [patrzy na Vellę podejrzliwie]
Vella - [kuli się i stara nie powiedzieć "ależ ja nie brałam"]
egz. - hmm, to pewnie ten chłopak przed pania schował kluczyki do kieszeni...
Vella - to co teraz?
egz. - [rozgląda się rozglada, mysli intensywnie i nagle ... objawienie:
egz. - TO NIE JEST NASZ SAMOCHÓD
Nasz stał obok Też czerwony Aveo, jak wszystkie w szeregu.
Przenosimy się do sąsiedniego, sprawdzanie płynów już odpada (i problem płynu do spryskiwacza), światła idą już śpiewająco. Gdy obiegłam już auto parę razy (uwaga: awaryjne trzeba sprawdzić niezależnie od kierunkowskazów), egzaminator spytał jakie jeszcze zostały, ja bez wahania: „hamowania i cofania”, kazał więc nacisnąć hamulec, sam sprawdził żarówki, wsteczne już darował. Kazał przygotować się do jazdy, sam wrócił do kolegów.
Ustawiam się, moszczę, zagłówka oczywiście ruszyć nie mogę, poklepałam go trochę, żeby nie było, że zapomniałam (chociaż zagadany egz. i tak chyba nie patrzył).
Jedziemy na łuk. Szybko egzaminator odbiera mi kierownicę i sam prowadzi (denerwujące, tego nie lubiłam u pierwszego instruktora), a potem sam ustawia mnie w kopercie na początku łuku.
(Środkowa tyczka była odstawiona, po wjeździe w kopertę egzaminator wysiadł i postawił pachołek na miejsce.)
Jazda do przodu – banał.
Cofanie – idzie ślicznie, kręcę lewą ręką, prawa na oparciu, patrzę w tył, trzymam się prawej strony, nie spóźniam się z wyprostem kół, uff, już tylko prosta, strasznie daleko ten koniec łuku (w moim OSK był dużo krótszy bo plac kryty i na hali dłuższy tor by się nie zmieścił), więc chyba trochę przyspieszam, ale jadę równiutko, delikatnie koryguję trasę, kieruję się na środkowy pachołek, jedyna myśl to „teraz tego nie spieprzyć, tylko się dobrze zatrzymać i zrobione”...
Egzaminator coś krzyczy.
Staję.
Wysiadam.
Jechałam równiutko... dobre 20 cm za linią. :(
Jestem w szoku. Jakim cudem?
Dobrą chwilę dochodzę do siebie. Pytam „na głupa” czy można powtórzyć, ale w kopercie na początku łuku już czeka drugi samochód.
Siadam na miejsce pasażera, wracamy na parking, znana już mi „karteczka N”.
Eeech
Załamka.
Egzaminator mówi, że widać, że umiem jeździć (chyba mają ten tekst jako obowiązkowy do wygłoszenia, poprzednim razem usłyszałam to samo), i że był zdziwiony jak wyjechałam poza linię, tak dobrze mi wyszło wyjście z zakrętu.
Jeszcze oszołomiona, ale z zaciśniętymi zębami i determinacją idę się zapisać na powtórkę. Niestety, o tej porze (~16:30) bank w WORDzie już nieczynny, na kolejny egzamin znów będzie mnie musiała zapisać mamusia.
Koniec determinacji, teraz już mogę się rozkleić. Sprzątaczka dyskretnie przenosi się z mopem w drugie skrzydło korytarza.
(...)
Przez kilka dni o tym myślałam, nie mogłam zrozumieć jakim cudem znalazłam się poza linią. Jechałam tak ładnie... Byłam zła na siebie, że niepotrzebnie przyspieszyłam na prostej, chociaż to naprawdę było minimalne przyspieszenie. Co zrobiłam źle?
Drugi raz oblać na łuku. Po wyjeżdżonych 50 godzinach nauki. Masakra.
Analizowałam każdą chwilę jazdy i wreszcie uświadomiłam sobie jedno:
Nie sprawdziłam, czy egzaminator ustawił pachołek dokładnie na środku linii początkowej.
Założyłam, że tak jest, ale nie odwróciłam się by to sprawdzić, ani tym bardziej nie wysiadłam, a po niefortunnym zatrzymaniu gdy już spojrzałam w tamtą stronę to już był podstawiony nowy samochód.
Przy cofaniu orientowałam się na ten środkowy, boczne widziałam ledwo-ledwo (naprawdę, nie spodziewałam się, ze ta prosta będzie aż tak długa), skupiłam się na środkowym. To może wyjaśniać fakt, że jadąc prosto na niego pojechałam obok linii.
Taaak, to wyjątkowo wyczerpująca relacja z egzaminu,
niestety, błedy forum i limit znaków zmusiły mnie do dodania powieści w odcinkach. Sorry. Nie liczę, że ktoś to przeczyta, ale pisanie było swoistą terapią.