Pierwszy egzamin miałem 13.03.2004 o godz. 8.30 (w Lublinie). NIe jestem przesądny, więc 13-sty nie miał dla mnie znaczenia. Przed egzaminem teoretycznym lekka nerwówka (chociaż czułem się nieźle przygotowany), Na korytarzy coniektórzy przeglądali jeszcze testy, ja próbowałem się wyluzować. Z przyspieszonym tętnem rozpocząłem egzamin teoretyczny. Skończyłem chyba jako 2-gi lub 3-ci (chciałem jak najszybciej mieć to za sobą. Nacisnąłem KONIEC - WYNIK POZYTYWNY - 0 błędów, UFFF... Ku mojemu zdziwieniu testy zdali wszyscy (10 osób). Na placu - skośne i prostopadłe tyłem. Po placy zostało nas 4 osoby. Pierwszy wyjechałem na miasto, spkojny i wyluzowany chociaż egzaminator gadał strasznie szybko i niewyraźnie, i miałem trochę kłopot, żeby zrozumieć czego chce. Jechałem już z 15min. wszystko poprawnie i w miarę płynnie. Przejście dla pieszych, po prawej pusto, po lewej jakiś dziadek stoi przy krawężniku. Jadę śmiało, dziadek wolno wchodzi na pasy i patrzy wyraźnie czy coś nie nadjeżdza za mną. Wtedy czyję ostre hamowanie i zatrzymujemy się na pasach. Byłem wściekły na siebie, na dziadka i na egzaminatora.
Drugi termin 05.04.2004. Na placu prostopadłe tyłem i zawracanie. Znowu oblewa 6 osób (większość już na łuku). Znowu pierwszy wyjeżdzam na miasto. Tym razem jestem zastresowany maksymalnie, nogi mi drżą. Postanawiam jechać maksymalnie ostrożnie, ale egzaminator zaczyna mi marudzić, że zbyt wolno. Ze zdenerwowania zapomniałem w którą stronę miałem jechać i zjeżdzam z ronda prawym pasem, a miało być w lewo na następnym. Już nie ma jak zmienić pasa, wiec musze jechać prosto. Egzaminator jednak tylko trochę marudzi, że go nie słucham i każe jechać dalej. Dojeżdzam do ośrodka WORD. Minęło 35min., cały prawie sie trzęsę, jestem spocony i prawie pewny, że oblałem. Słyszę "Dziekuję. Zdał Pan"