Re: WORD Łódź - relacje z egzaminów, informacje i opinie
Napisane: niedziela 15 maja 2016, 10:02
Moje pierwsze podejście na ulicy Smutnej było chyba najgorszym, jakie mogłem sobie wyobrazić...
Starałem się całością nie stresować bo wiem, że potrafię jeździć i żadnych większych błędów nie popełniam. Ot, czasem nie zjadę przy skręcaniu na możliwy skrajny prawy pas lub przekroczę prędkość o kilka kilometrów. Ale takie babole jak przejazd na czerwonym, wymuszenie czy nieustąpienie pierwszeństwa mi się nie zdarzają).
Termin miałem na piątek 13-ego. I tak jak w przesądy nie wierzę, to ta data chyba kompletnie mnie złamała.
Egzamin na godzinę 10:00, byłem na miejscu o 9:40. Ładna pogoda, więc idę na zewnątrz, a obok mnie czeka już parę osób. Widzę, jak jeden chłopak wyjeżdża o 9:50, wraca o 10:25 i zdaje, to samo dwie inne osoby. Przy czym w tym samym czasie taka sama ilość osób nie zdała na samym placu.
Myślę więc sobie... "Obsługa to żaden problem, łuk na lusterko, więc bez stresu... A górka to przecież dziesiątki razy była ćwiczona."
Wywołał mnie Pan... no właśnie, nie mogę się odczytać i nie pamiętam, o 10:30 bodajże. Zaprasza do Lki, wsiadamy. Pyta, czy znam zasady egzaminowania, ja mówię, że "raczej tak". I tutaj zaczął się już delikatny stres...
Podjechaliśmy pod łuk i egzaminator oświadcza, że wylosowałem "poziom oleju w silniku oraz kierunkowskazy". Pierwsze co jednak zrobiłem to zapytałem, czy auta, które są w WORDzie wyposażone w światła do jazdy dziennej muszą mieć włączone światła mijania (bo o tym kompletnie nie wiedziałem, w OSK ani razu nikt nic o tym nie powiedział). Dostałem neutralną odpowiedź, że muszę sam znać przepisy.
Maskę facet otworzył mi sam, podchodzę więc do niej, otwieram i wskazuję miejsce, w którym znajduje się olej i czym go się mierzy. No i co? No i popełniłem błąd, z którego chyba do końca życia będę się śmiał i płakał jednocześnie.
Wyjąłem miernik, odkręciłem "korek" w miejscu do którego wlewamy olej i mówię, że wkładamy miarkę w tamto miejsce... Oczywiście potem kierunki, siadam, przygotowuję się i słyszę "zadanie wykonane błędnie, proszę powtórzyć wszystko od nowa". No to jazda, myślę co źle zrobiłem.
I tutaj pełen szacunek do egzaminatora. Dał mi jasno do zrozumienia, że coś pochrzaniłem z tym miernikiem. I potem myślę sobie "ale ja jestem idiotą..." i już prawidłowo powiedziałem, że poziom oleju mierzy się wyjmując miernik, czyszcząc go, wkładając z powrotem i wyjmując jeszcze raz. Po prostu SZKODA SŁÓW. W tym momencie coś do mnie trafiło, że to nie jest mój dzień. Rzecz, którą mam w małym palcu lewej stopy tak mi się zamieszała, że obsługę w pierwszej próbie miałem niezaliczoną.
Na szczęście łuk bez problemów, więc jedziemy pod górkę.
Jadę i egzaminator sam wyhamował mi auto, uprzedził mnie. Chyba był delikatnie zażenowany tym, co przed chwilą odwaliłem. No ale cóż...
Pierwsza próba - samochód zgasł. W ogóle nie ogarnąłem sprzęgła, gazu z tego wszystkiego zapomniałem dodać. Próba powtórzona.
Za drugim razem... dodałem gazu do 2,500 obrotów, opuszczam hamulec i delikatnie sprzęgło. Samochód trochę się cofnał, ale ruszył. I co słyszę? PIKANIE i hamowanie przez faceta siedzącego po prawej.
Okazało się, że oprócz cofnięcia nie ściągnąłem do końca ręcznego. Był na ostatnim "guziczku". Moja ogromna głupota - nie spojrzałem na deskę i wyraźny czerwony znaczek o hamulcu awaryjnym. Po prostu szkoda słów
Nie mogłem nawet wyjechać na miasto. Wtedy czułbym się w jakikolwiek sposób usprawiedliwiony, gdybym oblał na czymś poważniejszym. Ale żeby na górce? Nie wiem, co się stało. Podszedłem do egzaminu na luzie - "jak zdam, to super. A jak nie, to zdam za kolejnym." Niestety to nie pomogło. Po egzaminie przeżyłem jeden z największych zdołowań w swoim życiu, byłem sobą ogromnie zawiedziony i wyrzuty będę miał jeszcze przez długi czas.
Drugie podejście na szczęście mam już 21, w sobotę o godzinie 12:50. Mam nadzieję wyjechać z tego cholernego placu i ruszyć pod tą górkę.
Dla wszystkich zdających. Patrzcie na deskę rozdzielczą! Pomyślcie dwa razy zanim zrobicie cokolwiek na placu! Nie zróbcie takiego durnego błędu jak ja...
Starałem się całością nie stresować bo wiem, że potrafię jeździć i żadnych większych błędów nie popełniam. Ot, czasem nie zjadę przy skręcaniu na możliwy skrajny prawy pas lub przekroczę prędkość o kilka kilometrów. Ale takie babole jak przejazd na czerwonym, wymuszenie czy nieustąpienie pierwszeństwa mi się nie zdarzają).
Termin miałem na piątek 13-ego. I tak jak w przesądy nie wierzę, to ta data chyba kompletnie mnie złamała.
Egzamin na godzinę 10:00, byłem na miejscu o 9:40. Ładna pogoda, więc idę na zewnątrz, a obok mnie czeka już parę osób. Widzę, jak jeden chłopak wyjeżdża o 9:50, wraca o 10:25 i zdaje, to samo dwie inne osoby. Przy czym w tym samym czasie taka sama ilość osób nie zdała na samym placu.
Myślę więc sobie... "Obsługa to żaden problem, łuk na lusterko, więc bez stresu... A górka to przecież dziesiątki razy była ćwiczona."
Wywołał mnie Pan... no właśnie, nie mogę się odczytać i nie pamiętam, o 10:30 bodajże. Zaprasza do Lki, wsiadamy. Pyta, czy znam zasady egzaminowania, ja mówię, że "raczej tak". I tutaj zaczął się już delikatny stres...
Podjechaliśmy pod łuk i egzaminator oświadcza, że wylosowałem "poziom oleju w silniku oraz kierunkowskazy". Pierwsze co jednak zrobiłem to zapytałem, czy auta, które są w WORDzie wyposażone w światła do jazdy dziennej muszą mieć włączone światła mijania (bo o tym kompletnie nie wiedziałem, w OSK ani razu nikt nic o tym nie powiedział). Dostałem neutralną odpowiedź, że muszę sam znać przepisy.
Maskę facet otworzył mi sam, podchodzę więc do niej, otwieram i wskazuję miejsce, w którym znajduje się olej i czym go się mierzy. No i co? No i popełniłem błąd, z którego chyba do końca życia będę się śmiał i płakał jednocześnie.
Wyjąłem miernik, odkręciłem "korek" w miejscu do którego wlewamy olej i mówię, że wkładamy miarkę w tamto miejsce... Oczywiście potem kierunki, siadam, przygotowuję się i słyszę "zadanie wykonane błędnie, proszę powtórzyć wszystko od nowa". No to jazda, myślę co źle zrobiłem.
I tutaj pełen szacunek do egzaminatora. Dał mi jasno do zrozumienia, że coś pochrzaniłem z tym miernikiem. I potem myślę sobie "ale ja jestem idiotą..." i już prawidłowo powiedziałem, że poziom oleju mierzy się wyjmując miernik, czyszcząc go, wkładając z powrotem i wyjmując jeszcze raz. Po prostu SZKODA SŁÓW. W tym momencie coś do mnie trafiło, że to nie jest mój dzień. Rzecz, którą mam w małym palcu lewej stopy tak mi się zamieszała, że obsługę w pierwszej próbie miałem niezaliczoną.
Na szczęście łuk bez problemów, więc jedziemy pod górkę.
Jadę i egzaminator sam wyhamował mi auto, uprzedził mnie. Chyba był delikatnie zażenowany tym, co przed chwilą odwaliłem. No ale cóż...
Pierwsza próba - samochód zgasł. W ogóle nie ogarnąłem sprzęgła, gazu z tego wszystkiego zapomniałem dodać. Próba powtórzona.
Za drugim razem... dodałem gazu do 2,500 obrotów, opuszczam hamulec i delikatnie sprzęgło. Samochód trochę się cofnał, ale ruszył. I co słyszę? PIKANIE i hamowanie przez faceta siedzącego po prawej.
Okazało się, że oprócz cofnięcia nie ściągnąłem do końca ręcznego. Był na ostatnim "guziczku". Moja ogromna głupota - nie spojrzałem na deskę i wyraźny czerwony znaczek o hamulcu awaryjnym. Po prostu szkoda słów
Nie mogłem nawet wyjechać na miasto. Wtedy czułbym się w jakikolwiek sposób usprawiedliwiony, gdybym oblał na czymś poważniejszym. Ale żeby na górce? Nie wiem, co się stało. Podszedłem do egzaminu na luzie - "jak zdam, to super. A jak nie, to zdam za kolejnym." Niestety to nie pomogło. Po egzaminie przeżyłem jeden z największych zdołowań w swoim życiu, byłem sobą ogromnie zawiedziony i wyrzuty będę miał jeszcze przez długi czas.
Drugie podejście na szczęście mam już 21, w sobotę o godzinie 12:50. Mam nadzieję wyjechać z tego cholernego placu i ruszyć pod tą górkę.
Dla wszystkich zdających. Patrzcie na deskę rozdzielczą! Pomyślcie dwa razy zanim zrobicie cokolwiek na placu! Nie zróbcie takiego durnego błędu jak ja...