Na różnych forach różne osoby podejmowały ten wątek i wątki mniej czy bardziej pokrewne - obawa przed prowadzeniem etc. Piszę to jako osoba, która zrobiła prawo jazdy, wkładając w to duży i długotrwały wysiłek, aby w końcu stwierdzić bardzo zdecydowanie, że do końca życia nie siądzie za kierownicą.
Owszem, odczuwałem i odczuwam znaczący lęk przed prowadzeniem pojazdu. To jednak wbrew pozorom nie było szczególnie ważne - ten lęk rzeczywiście jest możliwy do przełamania, czy to z pomocą terapeuty, czy w niejednym wypadku nawet bez niego. Kluczowe jest tu inne słowo: motywacja. W ogóle rozpocząłem naukę jazdy nie dlatego, że tak bardzo pragnąłem prowadzić samochód osobowy, lecz przez przemożną presję najbliższego otoczenia. Efekt: masa wysiłku, w końcu, po nie wiem ilu wyjeżdżonych godzinach i paru oblanych egzaminach praktycznych, zdobyłem "pożądany" kawałek plastiku. Prawie półtora roku od tamtego "radosnego święta" siadłem za kółkiem może z pięć razy, słyszałem entuzjastyczne pochwały bliskich osób, które jechały jako pasażerowie, ale ostatnim razem jedynym przyjemnym momentem był ten, gdy już zaparkowałem. Twardo postanowiłem: to ostatni raz, finito.
Jakiś zakręcony pan psycholog zacząłby może teraz gadkę o tym, że to sukces, zwycięstwo nad sobą i co tam jeszcze. Rzecz jasna, to nieprawda, mowa o porażce na całej linii, a jedynie uświadomienie jej sobie pozwala zapobiec jej pogłębieniu. Dość powiedzieć: ktoś, kto dał się wbrew własnej woli wepchnąć za kierownicę, na pewno nie jest pożądanym uczestnikiem ruchu kołowego. Mniejszym złem jest w porę zrozumieć, że włożyło się ileś wysiłku na marne, niż ponieść dalsze, kto wie czy nie zatrważające konsekwencje.
Piszę o tym, bo z pewnością nie jestem jedyną osobą w podobnej sytuacji - ludzi, którzy zrobili prawo jazdy, aby zrealizować cudze, a nie własne oczekiwania, musi być niemało. I lepiej, żeby wcale nie jeździli - a już najlepiej, aby w porę oparli się presji i nawet nie podejmowali nauki jazdy. Nie każdy musi być kierowcą.