miros napisał(a):na wstepie chcialbym podziekowac wszystkim tym, ktorzy sie deklarowali, ze jada, a na kilka dni przed zlotem nagle wyparowali. poczatkowo mialo byc 15 osob, a bylo tylko 8 (jesli dobrze naliczylem :) ) tak czy siak mi sie podobalo.
Było 9 osób, licząc Tomka (syna Eli), i chcę powiedzieć, że mnie – w przeciwieństwie do Mirka – właśnie z tego powodu niezbyt się podobało. To znaczy owszem, było bardzo fajnie, ale jednocześnie robiło się mniej fajnie, jak się myślało o tym, że mogłoby być dużo fajniej, gdyby było więcej osób. Chociaż przyznaję, że miło zaskoczyła mnie obecność Zoltana, bo po tych wszystkich marudzeniach i wycofywaniach się deklarujących się wcześniej osób liczyłem się z tym, że i jego może nie być. :D
miros napisał(a):wydawac sie moglo ze cala trase moznabylo pokonac w 3 godziny, jednak jakims cudem wydlurzyla sie do bodajze 4 ?
Chyba nawet trochę więcej, ale to ze względu na dosyć długie postoje, spowododowane między innymi tym, że Pablo jak zwykle co 15 minut mówił, że jest głodny. :D
miros napisał(a):jak juz dojechalismy do kraka to sie troche pogublismy bo scorpio trzymal mape i jakos dziwnie mnie kierowal :) :) :), zeby tego bylo malo to w tym krakowie sa same jednokierunkowe uliczki, co dla mnie nie bylo mile.
Nie mów, że dziwnie kierowałem, bo sam sobie w następnym zdaniu odpowiedziałeś na pytanie „dlaczego?”. :D Na mapie nie było zaznaczone, że większość uliczek jest jednokierunkowych, a tym bardziej tego, że w ulicę, która jest w lewo, trzeba skręcić w prawo. :D
Tu przerwał, lecz róg trzymał… i wyznaczył mnie do napisania ciągu dalszego nastąpiego, ponieważ w tym momencie zaczęły się zaniki pamięci. :D :D :D Ale zanim ów ciąg, to warto dodać jeszcze, że po którymś z rzędu peefq wśród wspomnianych śmichów-chichów zadzwoniliśmy z telefonu użyczonego przez Elę do szanownego kolegi Bodka (Ela sama wykręciła numer i nie pozwoliła nam go sobie zapisać, bo Bodek sobie zastrzegł – to dopiero porządny człowiek z tej pani moderator kochanej naszej :D), z którym sobie z Mirkiem wreszcie grzecznie i spokojnie porozmawialiśmy, powiedzieliśmy, że spotkanie jest kiepskawe, bo dużo mniej osób niż miało być, i ustaliliśmy, że – jeżeli on faktycznie ma jakiś niezawodny sposób na zebranie większej grupki ludzkości – to następne spotkanie może być w Częstochowie i jemu przekazujemy pałeczkę. Co z tego wyniknie – zobaczymy.
No więc jesteśmy na dworcu. Chwilę przed odjazdem pociągu Tomek zrobił nam zbiorową fotkę przecudnej urody (info na temat zdjęć ---> PS), po czym wraz z Elą podążył owym pociągiem w kierunku stolycy. My natomiast, trwając w płaczach, żalach i rozpaczach po rozstaniu z nimi, udaliśmy się w kierunku rynku, aby w jakimś ładnym, miłym, ciekawym i interesującym miejscu dogasać męczące nas nadal pragnienia. Poloneza tym razem nie było, za to tym razem Mirek zatańczył w Bramie Floriańskiej do rytmu granego przez pana na instrumencie muzycznym z grupy idiofonów dętych, czyli języczkowych, zwanym akordeonem. (Zapomniałem dodać, że wcześniej na peronie jeszcze wzbijał się w przestworza, próbując gonić odjeżdżający pociąg :D). Potem pospacerowaliśmy trochę po Starówce i przy okazji odprowadziliśmy na przystanek Zoltana, który musiał niestety iść do „kuzynki”, żeby jej „podłączyć komputer”. ;)
I parę minut później nastąpił jeden z kluczowych punktów programu, ale zanim go opowiem, muszę niewtajemniczonych wtajemniczyć w pewną autentyczną anegdotkę z krakowskiego rynku – otóż jeszcze jakiś rok temu w pobliżu kościoła Mariackiego kręcił się pewien jegomość szukający przyjezdnych frajerów, którzy nie wiedzieli o tym, że hejnał z wieży grany jest co godzina przez 24 na dobę i myśleli, że tylko w południe, który to jegomość wyłudzał od nich pieniądze, mówiąc, że wyjątkowo, specjalnie dla nich o tej czy innej godzinie będzie zagrany hejnał. No więc kiedy Mirkowi opowiedziałem tę anegdotkę, to on wpadł na pomysł, żebyśmy odszukali jakichś cudzoziemców i operując naszą piękną angielszczyzną, zarobić w identyczny sposób. A że nikt z nas nie wiedział, jak jest „hejnał” po angielsku, Mirek przygotował sobie przemówienie, które pozwolę sobie zapisać w uproszczeniu fonetycznie: [tuturutu from de tałer espeszeli for ju maj frjend et najn oklok fiftin ojros]. Do dzisiaj jak sobie to przypominam, pękam ze śmiechu. :D :D :D :D :D
Kiedy już zaspokoiliśmy spragnione pragnienia, udaliśmy się w kierunku Hali Grzegórzeckiej, czyli do punktu gastronomicznego, do którego zjeżdżają się ludzie z całej Polski, a Sławek (mimo wszystko krakowianin, chociaż nowohucki :D) go nie znał. Wspomnianą żarłodajnią jest samochód marki nysa stojący tam niezmiennie od kilkunastu (jeżeli nie więcej) lat codziennie między 21.00 a 3.00 (chyba dobrze mówię), a przed samochodem pan Mareczek i jego pomocnicy, którzy oferują najlepsze na świecie kiełbaski (pojawiające się na ułamek sekundy w czołówce „Podróży…” Makłowicza), a do nich świeżutką bułkę ze znajdującej się dosłownie obok piekarni i oranżadę typu landrynka. Wszystkim, którzy tam nie byli, gorąco polecam to miejsce i od razu na wszelki wypadek uprzedzam, że niezależnie od dnia w roku ani godziny, o której się tam przyjdzie, stoi się w kolejce, a na zatłoczonym parkingu można zobaczyć wszystko, łącznie z radiowozami, karetkami pogotowia i taksówkami. Wspomniany wcześniej Robert Makłowicz wymienia to miejsce w czołówce listy najlepszych i najważniejszych jego zdaniem knajp w Krakowie.
Koniec reklamy. :D Następnie spotkała nas bardzo niespodziewana niespodziewanka ze strony Sławka. Okazał się nią jego bardzo miły tata, który przyjechał pod Halę pojazdem typu bus niezidentyfikowanej marki i porozwoził nas do domów – Pabla, Mirka, Andrzeja i mnie do schroniska koło AGH, Ewę do jej wujka, a ze Sławkiem wrócili chyba do ich wspólnego domu rodzinnego, no ale nie znaliśmy planów Sławka, więc pewności nie mam. :D :D A potem był „nocleg”… No ale wiadomo, że przed snem trzeba było jeszcze opróżnić plecaki, żeby być mniej stratnymi, gdyby nas nie daj Boże okradziono, więc trochę to jeszcze potrwało. Nie ma co kryć, że rano byliśmy przygotowani wręcz na reprymendę z powodu niestosowania się do ciszy nocnej. :D Ale na szczęście było wszystko OK. Nawet stał się jeden cud: wieczorem niezbyt przyjemnie wchodziło się do niezbyt eleganckiego i czystego pomieszczenia zwanego kiblołazienką, a rano okazało się, że woda z kranów w nim płynąca idealnie nadawała się do picia. :D :D :D Ogólnie nocleg nie najgorszy – 6-osobowy pokój (dobrze, że nam nikogo nie dokwaterowali, chociaż straszyli, że do północy ktoś może jeszcze do nas dołączyć), 3 piętrowe łóżka, 6 koców, 6 jaśków (której świeżości to osobny rozdział :D) – niewybrednemu wystarczy. I 22 zeta za osobę. Można było zaszaleć i dopłacać do luksusów typu pościel, ale po co.
A na drugi dzień… pętała się po głowie jedna tylko myśl stwierdzająca jedną z nielogiczności tego świata: czemu tak się chce pić, skoro wczoraj tyle wypiłem?! :D :D :D I bes kidu piliśmy „Kroplę…”. A potem jakieś nędzne śniadanko i niestety musieliśmy z Pablem już o 12.00 wbijać do pociągu, żeby na 20.00 dojechać do Olsztyna, a potem dalej. A Mirek z Andrzejem poszli pod Wawel ćwiczyć jogę, jopgging i wszystko co tylko mogło sprawić, żeby po południu Mirek posiadał możności, zdolności i umiejętności drivera. I to drivera nie byle jakiego – drivera dobrego, drivera cierpliwego, drivera spokojnego, drivera myślącego, drivera przewidującego… Czyli takiego po prostu drivera, który będzie w stanie zmierzyć się z jednym z największych wyzwań współczesnego świata – z wyzwaniem bezpiecznego przejechania ponad 300 km polską drogą krajową nr 7! Czego i wszystkim Państwu z całego serca życzę. Do widzenia. :D
PS: Już niebawem (najpóźniej do końca wakacji, ale pewnie wcześniej) pojawi się bogata galeria wszystkich zdjęć ze wszystkich 3 spotkań forumowiczów. Bądźcie cierpliwi.