Przed pierwszym egzaminem praktycznym byłam okropnie zestresowana. Jak mnie wywołano, to ledwo doszłam do placu, bo miałam nogi jak z galarety. Brałam przedtem oczywiście jakieś tabsy na bazie ziółek, ale to nic nie daje. Światła i elementy pod maską oczywiście zaliczyłam, ale potem przyszedł czas na ŁUK. Do przodu jeszcze jakoś poszło, ale podczas jazdy do tyłu noga na sprzęgle zaczęła mi tak skakać, że pierwszy raz w życiu wjechałam na pachołek (podczas nauki jazdy zdarzało mi się wyjechać za linię, ale nigdy nie walnęłam w pachołek).
Wściekłam się, bo od dawna jazda po łuku wychodziła mi bezbłędnie, a tu taki klops.
Drugi egzamin wyznaczono mi dwa tygodnie po pierwszym. Stwierdziłam, że bez odpowiedniego proszka nic nie zdziałam, więc poszłam do lekarza. Ten oczywiście marudził, że w zasadzie, to nie powinno się po tym prowadzić, ale w końcu przepisał. Wzięłam i ruszyłam na egzamin. Niestety trafiłam na okropnego egzaminatora - buca, który swoimi gadkami już od początku wyprowadził mnie z równowagi i znowu cała się "roztrząsłam". Łuk jakimś cudem przejechałam, górkę też zaliczyłam bez problemu i pojechaliśmy do miasta. Poczułam się pewniej, bo instruktor ostatnimi czasy mówił mi, że jeżdżę bezbłędnie. Przyszła pora na rozpędzenie się do 50 i zatrzymanie w miejscu. No to rozpędzam się i chcę zmienić bieg na 4 (tak kazał instruktor), a egzaminator w krzyk, że zamiast wykonywać jego polecenia, to grzebię przy biegach.
Porażka, no, ale stwierdziłam, że jednym uchem wpuszczę, a drugim wypuszczę, to co do mnie gada. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy do skrzyżowania ze światłami. Akurat było czerwone, więc zahamowałam i od razu wrzuciłam jedynkę. Zaświeciło się zielone, a mi niestety wyskoczył bieg. Olaboga - "Co pani robi?! Miała pani tyle czasu, żeby wbić ten bieg! A jakby był za nami samochód?! (Stoczyłam się może z 5 cm) Niech pani zacznie myśleć!" Po tej litanii już byłam pewna, że mam pozamiatane i zaczęłam mieć do wszystko w d***ie. I to był klucz! ZDAŁAM.