Na wstępie uprzedzam uprzejmie (póki co): komentarze w stylu "Daj sobie spokój, nie nadajesz się" zachowajcie dla siebie. To ja decyduję o tym, kiedy dam sobie spokój.
Kurs na prawo jazdy rozpoczęłam w połowie roku, wcześniej nie jeździłam samochodem i nie miałam bladego pojęcia o przepisach. Nie uczestniczyłam w teorii, bo kolidowało mi to z pracą, wszystkiego uczyłam się sama i w trakcie jazd. Udało się na tyle, że zdałam egzamin teoretyczny. Same jazdy były dla mnie sporym wyzwaniem, właściwie moim jedynym plusem było dobre wyczucie samochodów i na tym koniec. Od dziecka miałam słabą psychomotorykę oraz orientację przestrzenną i poświęciłam ogromną ilość czasu, aby wytrenować ją do przyzwoitego poziomu, męcząc każdy manewr i obsługę samego pojazdu, aby weszło mi to w krew i czuć się coraz bardziej swobodnie i pewnie. Niestety, nie do końca zgrałam się z instruktorem: był bardzo nadgorliwy, cały czas decydując za kursanta i nie dając mu pomyśleć samodzielnie w żadnej z sytuacji, szalenie mnie stresowała jego osoba razem ze wszystkimi ciętymi tekstami i docinkami. Po 30 godzinach kursu zupełnie nie byłam przygotowana, brakowało mi dopracowania niektórych manewrów i nie miałam tej koordynacji, którą mam teraz: nawet zamiana biegów w trakcie jazdy sprawiała mi jeszcze wtedy problem i rozpraszała.
Niepotrzebnie zatem udałam się na pierwszy egzamin, na którym pojeździłam po mieście jakieś siedem minut i w porażającym stresie wymusiłam pierwszeństwo. Jeszcze bardziej niepotrzebnie zostałam zapisana na drugi zaraz po tym, tym razem pojeździłam po mieście 20 minut i nie zdałam za niedojechanie do lewej krawędzi jezdni na drodze jednokierunkowej. Na kursie nigdy nie dowiedziałam się, że ma to większe znaczenie. Zresztą, to jak i znaki poziome musiałam doszlifować jeszcze później.
Postanowiłam spróbować podobnie i umówić się na trzeci egzamin, na który pojechałam po nieprzespanej nocy, stresującym wydarzeniu w życiu i skończyło się tak, że nie wyjechałam z rękawa, chyba bardzo chciałam wysiąść, bo dwukrotnie fragment samochodu wystawał mi lekko poza kopertę. Nie było to nic dziwnego, bo myślami byłam zupełnie gdzie indziej.
Po tym trzecim egzaminie postanowiłam podjąć jakąś racjonalną decyzję i zmienić szkołę. Dopłaciłam, wyjeździłam z nimi sporo godzin, było zupełnie inaczej: bez stresu, kilka jazd i mój sposób patrzenia na drogę i prowadzenia samochodu gruntownie się zmienił. Jeżdżę pewnie, nie mam problemów z żadną koordynacją, świetnie wykonuję manewry i ogarniam otoczenie. Po raz pierwszy jeździłam z nimi w nocy, co nie zdarzyło mi się wcześniej.
Niestety, egzaminy nie wyglądały tak wesoło. Po trzecim razie czułam się coraz bardziej pod presją, pojawiły się ogromne wątpliwości, nawet pomimo pozytywnego spojrzenia na osoby egzaminatorów, z którymi mam raczej miłe wrażenia. Straciłam wiarę, że mogę to zdać, rozdrabniam się, analizuję, przygniata mnie fakt, że to już któryś tam raz. Przez te wątpliwości jestem teraz przed siódmym podejściem.
Egzamin wywołuje u mnie reakcje jak w doświadczeniu u Pawłowa. Siedząc w środku wyczekuję tylko z napięciem na słowo "błąd", w każdej sekundzie, na każdym zakręcie, analizuję co egzaminator myśli o mojej jeździe, gdzieś z tyłu głowy siedzą mi te wszystkie popełnione błędy i głos mówiący "od tej pory jeździ pani z wynikiem negatywnym" etc. Nawet jeżeli potrafię się opanować, to w sytuacjach, gdy nie czuję stuprocentowej pewności, załączają mi się dziwne impulsy i powodują, że popełniam błędy, o których wcześniej bym nawet nie pomyślała. Już w Wordzie jest mi słabo, podpieram się jakoś betablokerami.
Za czwartym razem na przykład pozaliczałam już wszystkie manewry, pojeździłam, mój egzamin praktycznie dobiegał końca. Jednak w którymś momencie źle zrobiłam bodajże zmianę pasa i ze strachu przed niepoprawieniem jej nadgorliwie...zmieniłam pas wjeżdżając na rondo. Na zły. Na rondzie, na którym byłam tysiąc razy i nigdy przez głowę by mi nie przeszło pytanie, jak tam jechać, bo jest to oczywiste i nie stwarzało mi problemu.
Za piątym też już pojeździłam, ale tak bardzo chciałam jechać i już jak najszybciej zakończyć procedurę (włącza mi się totalny syndrom walki i ucieczki), że moje zahamowanie na stopie okazało się przyhamowaniem i pojechaniem dalej po upewnieniu się, że droga wolna.
Za szóstym razem przed egzaminem jak zawsze wyjeździłam swoje, czułam się bardzo pewnie, wszystko szło mi sprawnie, miasto, rękaw, jak zwykle zresztą...Weszłam, poznałam egzaminatora, był bardzo miły i w porządku, więc w głowie od razu zaczęłam myśleć o mieście i o tym, że może to mój moment. Teraz, albo nigdy. Rękaw zaczęłam robić już z automatu, oby zrobić i wyjechać...Ocknęłam się (w cudzysłowiu) w momencie, gdy pachołek uderzał w lewe drzwi. Nie wiem, prawdopodobnie nie wyprostowałam kierownicy we właściwym momencie. Byłam w szoku, bo nie rąbnęłam w niego nawet na nauce. Siedziałam w aucie załamana, myślałam o tych pieniądzach (a kokosów nie zarabiam), o zmarnowanym czasie (do miasta egzaminacyjnego mam 80 km), nie mogłam uwierzyć, że tak spaprałam sprawę. To mnie totalnie podminowało. Zwłaszcza fakt, że niezbyt jak mam pracować nad błędami, skoro popełniam takie, których nigdy podczas normalnej jazdy bym się nie spodziewała. Nie mam też osiemnastu lat, wszyscy, których znam, z powodzeniem już pozdawali dawno temu. Co robić, jak żyć? Z każdym kolejnym razem jest coraz gorzej.