Witam wszystkich na forum,
Zarejestrowałem się tutaj, żeby troszeczkę z Wami podyskutować na temat prawa jazdy.
Podzielę się moją historią.
Zacząłem kurs jakieś 9 lat temu, podchodziłem do egzaminu niestety chyba aż 13 razy, z małymi lub większymi przerwami. Wiem teraz, że przerwy nie są dobre. Ale trochę sytuacja finansowa nie pozwalała o nerwach już nie wspominając.
Przyznam się, że pierwsze kilka egzaminów to była totalna klapa, byłem źle przygotowany przez OSK, nie nauczono mnie samodzielnej jazdy. Musiałem radzenia sobie samemu uczyć się dopiero na egzaminach.
Brałem wiele godzin doszkalających, dzięki którym poczułem się pewniej i bezpieczniej za kierownicą ale nadal miałem problem żeby zdać.
W końcu przerosło to moje siły i przez kilka lat nie jeździłem.
Za kilka dni mam egzamin, wyjeździłem teraz znowu trochę godzin, żeby sobie przypomnieć. Ale wiem, że już nie będę dokupował żadnych dodatków. Nie ma sensu. Więcej i tak mnie nikt nie nauczy. Stres mnie zjadał na egzaminie, ale były też egzaminy (te pod koniec) na których już jeździłem "na luzie" dopóki nie zrobiłem jakiegoś błędu. Raz mi nawet egzaminator powiedział, że połowę egzaminu jeżdżę, że nie ma żadnych zastrzeżeń a drugą połowę (złapał mnie na błędzie) jeżdżę jak totalnie inna osoba.
Tak mnie zżera stres. Byłem już u psychiatry i psychologa, w zasadzie wiele to nie pomogło. Może nie trafiłem na właściwego psychologa. Ale mniejsza z tym.
Generalnie mam już nastawienie luźne raczej do egzaminu bo ostatnie egzaminy to pokazywały. Niemniej jednak przerwałem zdawanie na kilka lat.
W stresie zamiast obserwować sytuację dookoła pojazdu i patrzeć na znaki to mam klapki na oczy i widzę tylko to co jest przede mną prosto na drodze. Zapominam kierunków, przegapiam znaki, nawet przejścia. Jak jeżdżę z luzackim instruktorem to jest super, prawie zero błędów i czuję się tak pewnie, że wiem, że zasługuję na to prawo jazdy. Gorzej jak trafię na instruktora, który ciągle krytykuje, wytyka błędy.
Na egzaminie jeżeli trafi mi się "mało rozmowny" egzaminator to jest super. On się nie odzywa a ja mogę spokojnie jeździć. Gorzej jak trafi się jakiś nerwus, którego wszystko <&%#$@>.
Chciałem się już poddać całkiem, ale ostatnio jednak nabrałem nowych sił, żeby w końcu to prawo jazdy zrobić.
Mieszkam w małej miejscowości i tutaj jest problem żeby pracować niestety trzeba mieć to prawko bo w miejscu zamieszkania nikła szansa na pracę a autobusy nie zawsze jeżdżą.
Przepisy znam moim zdaniem wzorowo, na testach zero błędów. Jestem bardzo ostrożny i wiem na pewno, że gdybym miał prawo jazdy to umyślnie nie złamałbym przepisów. Wiem jak na drogach bywa niebezpiecznie.
Co sądzicie o moim przypadku? Ogólnie instruktorzy mówili, że dobrze jeżdżę (owszem czasem z drobnymi błędami) i że powinienem zdać.
Myślicie, że warto zdawać aż do skutku i się nie poddawać? Na myśl mi przychodzi nawet gdzieś wyjechanie i zdanie za granicą ale to są też koszty, bariera językowa i nic nie jest pewne.
Nie powiem, że mam wiele pieniędzy ale przynajmniej teraz mam jakieś pieniądze, że będę miał na bieżąco kasę na poprawki.
Dodam, że mam jednego kolegę, który też na jakiś czas "rzucił" zdawanie, drugi który podchodzi już 11 raz, trzeci dopiero zaczyna zdawać ale też jest załamany.