Nie wierzymy w statystyki. I w to, że wsiadając do auta, możemy zginąć. Ale na polskich drogach codziennie toczy się gra o życie. Jesteśmy w ogonie Europy, jeśli chodzi o bezpieczeństwo
Wyobraźmy sobie, że polskie drogi to gra komputerowa: ponad 900 miast, 43 tys. wsi połączonych drogami o długości 300 tys. km, z czego niespełna 3 tys. km to drogi szybkiego ruchu. Puszczamy na nie 15 mln osobówek, prawie 3 mln dostawczaków oraz ciężarówek i prawie 2 mln jednośladów. W sumie 20 mln pojazdów. Jak sobie radzą? Nieźle. Mozolnie, ale płynnie suną od punktu do punktu. Nuda, to zbyt wyidealizowany obraz. Zwiększamy więc stopień trudności: dodajemy roboty drogowe w mniej więcej 200 miejscach, koleiny na jednej trzeciej dróg, do tego dziury, wystające studzienki, progi zwalniające, przejazdy kolejowe i bramki na autostradach. Stawiamy za dużo znaków drogowych. I to tu, to tam - źle skalibrowaną sygnalizację świetlną. Wciskamy Enter i
Oj, dzieje się, ruch przestał być płynny, korki powstają w każdym większym mieście. Ale my jeszcze zwiększamy dramaturgię: podwyższamy średni wiek aut do 15 lat. Puszczamy ciężki ruch tranzytowy - ponad 2 mln ciężarówek oraz 12 mln osobówek. I lekki osobowy - kilkanaście milionów pieszych, rowerzystów i motocyklistów. Jeszcze tylko dajemy 100 dni deszczowych, 30 dni z mrozem i 5 z upałem. I pół miliona kierowców jeżdżących pod wpływem alkoholu, leków, narkotyków i używek. Gotowe. I co teraz?
Ups 356 tys. kolizji i wypadków, ponad 3,3 tys. zabitych i 44 tys. rannych. Chyba przesadziliśmy. Zerkamy przez ramię. Tak ostro nie gra się w innych krajach Unii. Gorzej jest tylko w Rumunii - 92 ofiary śmiertelne na milion mieszkańców. My jesteśmy o pięć ofiar lepsi, ale aż o 35 gorsi od unijnej średniej. Nie mówiąc o Szwecji, Danii czy Wielkiej Brytanii, gdzie ryzyko śmierci na drodze jest trzykrotnie niższe. W Europie to ryzyko spada o 8 proc. rocznie. U nas - o 6 proc. Wniosek?
Na polskich drogach dzieje się dużo złego. Reguły gry są zbyt brutalne, poprawa zbyt powolna, a skutki zbyt dotkliwe jak na europejskie standardy. W 2012 r. wypadki drogowe i kolizje pochłonęły 34,5 mld zł, a więc 1,9 proc. PKB kraju lub równowartość 870 km autostrad.
Śmierć na prostej drodze
Kto pracuje w dużej firmie, potwierdzi: jeśli jesz z kimś obiad albo jedziesz windą i niebawem widzisz jego nekrolog, to zwykle przez nowotwór złośliwy lub wypadek samochodowy. Czasem naprawdę niewiele trzeba. Agnieszka wracała z zajęć - 24 lata, studia podyplomowe, jedynaczka. Jechała "maluchem" do rodziny pod Warszawą. Wolno, uważnie, bo piątek i tłoczno. Prawym pasem. Jadący przed nią tir zjechał na lewo i zwolnił, by zawrócić. Być może w ciemności nie zauważyła, że koniec naczepy "zaszedł" na jej pas. Świadkowie mówią, że uderzenie nie było silne - "maluch" po prostu odbił się bokiem od krawędzi naczepy i stanął na poboczu. Gdy go otworzyli, dziewczyna jakby spała. Tylko za lewym okiem miała siniaka - musiała uderzyć skronią o środkowy słupek. To wszystko. Zmarła dwa tygodnie później, nie odzyskawszy przytomności. Nie piła, nie szarżowała, nie gadała przez komórkę. Spokojnie jechała swoim pasem. Jak mawiają Anglosasi, znalazła się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. I idealnie wpisała się w statystyki.
Anatomia wypadków
Niektóre miejsca są jakby predestynowane do nieszczęść. Podobnie z porami dnia, tygodnia i roku. Gdzie i kiedy drogi są najgroźniejsze? Przyjrzyjmy się wypadkom śmiertelnym. Dwie trzecie zdarza się na prostym odcinku drogi. Ponad dwie trzecie ofiar ginie na miejscu. Pozostali - jak Agnieszka - umierają w szpitalu w ciągu 30 dni. Choć w obszarach zabudowanych i niezabudowanych wypadków jest tyle samo, bardziej tragiczne są te drugie - ginie w nich więcej osób, i to od razu. Ofiary wypadków w miastach umierają dłużej. Oto sytuacje, w których najłatwiej stracić życie.
Zderzenie boczne - 598 zabitych
Typowy scenariusz: jedziemy główną drogą. Z podporządkowanej wyjeżdża inne auto. Zwalnia, czasem przystaje, a po chwili rusza. Jakby droga była pusta.
A oto jeden z bardziej tragicznych przykładów: rodzina i znajomi stłoczeni w jednym aucie - siedem osób w pięciomiejscowym polonezie. Kierowca chce przeciąć krajową siódemkę - po dwa pasy w każdą stronę. Udaje się połowicznie - dobrze widzi nadjeżdżających z lewej, ale nie widzi tych z prawej, bo widok zasłania mu ośmioletnia dziewczynka siedząca na kolanach babci. Gdy więc dojeżdża do pasa zieleni rozdzielającej jezdnie, staje i pyta: "Jak tam z prawej, można?". "Można" - nie wiedzieć czemu odpowiada dziewczynka. Kierowca rusza wprost pod forda transita jadącego 80 km/godz. Trzy osoby giną na miejscu, trzy umierają w szpitalu.
Mimo że tak częste, to jedne z bardziej kuriozalnych wypadków. Przyczyną nie jest nadmierna prędkość, niesprawność pojazdu czy stan dróg, lecz jedynie błędna ocena sytuacji. W przeciwieństwie do kierowcy poloneza sprawcy zazwyczaj widzą, a przynajmniej mają w polu widzenia, pojazd, pod który się ładują. - Czasami doprawdy trudno uwierzyć w to, co kierowcy robią - mówi Mariusz Sokołowski, rzecznik Komendy Głównej Policji. - Zwłaszcza że w tym przypadku za błąd płacą swoim zdrowiem lub życiem. Bo to zwykle sprawca staje się ofiarą.
To wynika z konstrukcji auta - z przodu i z tyłu są strefy zgniotu, czyli ukryte w nadwoziu wzmocnienia. Z boku nie ma na nie miejsca - głowę kierowcy dzieli od krawędzi auta góra 40 cm. A jej uraz - jak u Agnieszki - czasem przesądza sprawę. Zwykle dochodzą jeszcze obrażenia szyi, klatki piersiowej, miednicy i brzucha.
Czasem jednak sprawcy udaje się uniknąć śmierci i sprowadzić ją na innych. Wtedy gdy kierowca innego auta stara się ominąć intruza. I wpada z deszczu pod rynnę. Jak kierowca mercedesa sprintera na krajowej 75 w Małopolsce: nie chcąc uderzyć w wymuszającego pierwszeństwo volkswagena golfa, odbija w lewo. Bus ociera się o dwa inne pojazdy i dachuje. Dwie osoby giną, dziewięć zostaje rannych. A wystarczyło, by kierowca golfa odczekał kilka sekund.
Płyną z tego dwa wnioski:
Dla kierowcy na podporządkowanej - wymuszanie pierwszeństwa to niemal samobójstwo. Jeśli ktoś zginie, to najpewniej ty.
Dla kierowcy na drodze z pierwszeństwem - jadąc szybko lub widząc jadący z przeciwka pojazd, nie omijaj intruza, bo możesz tego nie przeżyć. Po prostu hamuj.
Zderzenie czołowe - 537 zabitych
Widok rosnącego w oczach i sunącego prosto na ciebie pojazdu to jeden z największych drogowych koszmarów. Mimo że takich zderzeń jest trzy razy mniej niż bocznych, pochłaniają niemal tyle samo ofiar. Powodem jest sumująca się prędkość obu aut - zwykle do wartości trzycyfrowych, a więc dużo wyższych niż przy testach zderzeniowych (50 lub 64 km/godz.). To, że nie ma u nas dnia bez takiego koszmaru, wynika m.in. z dróg - w ogromnej większości jednojezdniowych z pasami ruchu oddzielonymi jedynie białą linią - oraz z obfitości tirów narzucających tempo jazdy. Chcąc jechać szybciej, kierowcy osobówek wyprzedzają je, gdzie tylko mogą. Lub gdzie nie mogą, czyli na zakrętach i wzniesieniach. Tak jak kierowca bmw, który w połowie sierpnia pod Bydgoszczą ciężko ranił trzy osoby i zabił trzy kolejne, w tym siedmioletnią dziewczynkę. Okazało się, że na łuku drogi mimo podwójnej ciągłej linii wyprzedzał kolumnę tirów, doprowadzając do zderzenia z prawidłowo jadącą mazdą.
Ale bywają też zagadkowe wypadki. Gdy na prostej drodze auto nagle skręca na przeciwny pas, np. wprost pod ciężarówkę, zwykle podejrzewa się zaśnięcie bądź zasłabnięcie kierowcy. Jednak amerykańscy, australijscy i kanadyjscy eksperci ustalili, że aż 1,7 proc. wszystkich wypadków ze skutkiem śmiertelnym to... ukryte samobójstwa.
Wniosek: wyprzedzanie zaczynaj z wyprzedzeniem. Zjeżdżając na lewy pas, 30-50 metrów wcześniej będziesz miał lepszą ocenę sytuacji przed swoim i wyprzedzanym autem.
Uderzenie w drzewo - 473 zabitych
Renault laguna, a w nim rodzice i trzyletnie dziecko. Wracają z wakacji. Matka odwraca się, by obetrzeć córeczce nos. Nie może dosięgnąć, więc na chwilę odpina pasy. Dziecko płacze, tata uspokaja je zza kierownicy. Niechcący zjeżdża na pobocze. Z impetem uderzają w drzewo. Auto i kobieta. Najbardziej znany polski tanatopraktor (specjalista od kosmetyki pośmiertnej) musi rekonstruować jej głowę.
Lubuskie, Warmińsko-Mazurskie, Kujawsko-Pomorskie i Zachodniopomorskie - tam najwięcej kierowców traci życie przez przydrożne drzewa, które ciasno okalają jezdnię i nie są od niej oddzielone nawet rowem. To malownicze zagrożenie jest obok zderzeń czołowych polską specyfiką. W lutym 13 dzieci zostało rannych, gdy autobus szkolny uderzył w drzewo koło Pasymia. W marcu 10, koło Działdowa.
Drzewa są częstym elementem tzw. wypadków po dyskotece z udziałem aut wypełnionych nastolatkami. Ale mogą też zakończyć życie każdego kierowcy (lub pasażera), gdy jego auto wpadnie w poślizg na lodzie czy śniegu.
Wniosek: zadrzewione pobocza nie wybaczają błędów. Jedyny sposób to noga z gazu, pełna koncentracja i ciasno zapięte pasy. A gdy zbliżamy się do drzewa, nie patrzmy na nie, tylko obok.
Najechanie na pieszego - 1130 zabitych
Tu jesteśmy niechlubnym unijnym liderem. Czy to w liczbach bezwzględnych, czy w przeliczeniu na milion mieszkańców. Wśród śmiertelnych ofiar co piąty pieszy to Polak. W Polsce 10 razy bardziej narażony na śmierć niż w Szwecji czy Danii. To wina infrastruktury - braku kładek i przejść podziemnych, za to licznych przejść dla pieszych nawet na trzypasmówkach. Ale nie tylko.
W Częstochowie pijany mężczyzna wchodzi na pasy i się przewraca. Widzący to kierowca zatrzymuje auto przed przejściem i włącza światła awaryjne. Inny, jadący golfem, nie dość, że ignoruje ostrzeżenie, to jeszcze wygraża tamtemu kierowcy, że tamuje ruch. I... przejeżdża leżącego mężczyznę. Po czym skręca w boczną uliczkę, wysiada i włącza się w tłum gapiów. Zostaje rozpoznany. - Myślałem, że to kamień - tłumaczy policji, dlaczego nie udzielił pomocy mężczyźnie, którego przejechał.
W Warszawie na trzypasmowej jezdni zatrzymują się dwa auta. Trzecie - jadące najszybszym pasem - nie. I na miejscu zabija przechodnia. Sprawca jest zszokowany i zaskoczony. Nie przyszło mu do głowy, że inni kierowcy mogą zatrzymać się "tylko po to, by przepuścić przechodnia" na pasach.
Wielu pieszych ignoruje zagrożenie i wchodzi na jezdnię, nie oglądając się na boki. Owszem, we Francji czy Norwegii uszłoby to na sucho. Tam kierowca musi ustąpić pierwszeństwa pieszemu, który zbliża się do przejścia. U nas dopiero wtedy, gdy się na nim znajdzie.
Osobnym problemem są pijani piesi, którzy wyczyniają na drogach niestworzone rzeczy: np. kładą się na jezdni, stoją na niej jak słup lub wchodzą wprost pod koła. W zeszłym roku 460 pieszych przypłaciło takie zachowanie życiem. Wraz z innymi niechronionymi użytkownikami dróg, jak rowerzyści, motorowerzyści czy motocykliści, piesi stanowią ponad połowę wszystkich ofiar wypadków drogowych. Tu nie widać poprawy. Przeciwnie. Ofiar będzie przybywać tak jak jednośladów. Najbardziej ryzykują motocykliści - ktoś, kto przesiada się z samochodu na motocykl, podwyższa ryzyko śmierci aż 20-krotnie. Większość ginie w podobny sposób, np. wyprzedza kolumnę aut, z których jedno skręca nagle w lewo. Motocykl w nie uderza, motocyklista wylatuje w powietrze i spada często wprost pod koła nadjeżdżającego z przeciwka auta.
Albo z podporządkowanej drogi nagle wyjeżdża samochód. Z podobnym skutkiem. Sprawca tłumaczy, że nie widział motocykla, bo ten jechał za szybko. I często ma rację.
Co ciekawe, podobnie tłumaczą się kierowcy, gdy potrącą rowerzystę na pasach. I też nie bez racji. Kiedyś, skręcając w prawo, sam dałem się zaskoczyć rowerzyście, który pojawił się nie wiadomo skąd tuż przed maską. A tak naprawdę wyjechał z martwego pola utworzonego przez przedni słupek nadwozia. Niektórzy zachowują się jak torreadorzy, lawirując między pieszymi i pojazdami w rytm muzyki ze słuchawek, którymi izolują się od świata. Niestety, w starciu z autem tym bardziej są bez szans. Co roku 500 trafia na cmentarz, a 5 tys. do szpitala - często jako ofiary niezawinionych przez siebie wypadków. Ryzyko śmierci rowerzysty jest w Polsce cztery razy większe niż w większości państw Unii. Kierowcy ich ignorują, wymuszają pierwszeństwo, zajeżdżają drogę, spychają. Oni zaś zaskakują kierowców nagłą zmianą kierunku jazdy. Najcięższe grzechy rowerzystów - brak oświetlenia i nietrzeźwość - są dużo rzadsze niż kiedyś.
Wniosek: niechronieni uczestnicy ruchu są w Polsce na straconej pozycji nawet wtedy, gdy mają rację. By przeżyć , muszą mieć wyobraźnię i refleks.
Kiedy giniemy?
Najbezpieczniejsze dni to poniedziałek i środa, a miesiące - luty i marzec. Choć najwięcej wypadków jest w piątki między 16 a 17, to najwięcej osób ginie w soboty. Druga połowa roku jest znacznie gorsza niż pierwsza, a najgorszy miesiąc to październik.