Miałem dziś dziwną sytuację. Mistyczną wręcz. Wsiadam rano do samochodu (tj. przed wsiąściem zawsze rzucam okiem na opony, odkąd z jednym wentylem miałem problem i regularnie, po troszeczku schodziło mi powietrze - trzeba było raz na miesiąc-dwa popracować nogą i podpompować). Wesół ruszam i wszystko gra. Wprawdzie przy -13 stopniach dopiero co odpalony silnik mojego Escora żre paliwo jak smok, ale to nie odbiega od normy.
Do rzeczy! Przejechałem ze 2 kilometry bezproblemowo. Staję na światłach, wyczekuję zielonego koloru niczym uczeń wakacji i wreszcie, doczekawszy się - ruszam! Ale zaraz - słyszę i czuję, że w prawym przednim kole mam flaka. Zupełnego. Zjeżdżam na przystanek autobusowy, wyciągam wierną pompkę i zasuwam. Po 2 minutach wyciągam tego węża, naciskam ten dzyndzelek w wentylu, który uniemożliwia normalnie wydostawanie się drogocennego powietrza z opony - a tam nic. Ciśnienie atmosferyczne, żadnej zmiany, żadnego sykania.
Zmieniłem na zapasówkę i oglądam felerną oponkę w poszukiwaniu gwoździa, ale ni ma nic (zresztą nie było słychać przebicia żadnego).
Spotkał się ktoś z podobną sytuacją?
Dodam, że opona się nie zsunęła w żaden sposób, nie najechałem na krawężnik/chodnik/worek z napisem "ostrze przedmioty", także nie mam pojęcia co to mogło być. Czary jakieś, albo znak od bogów?